Iluzje się rozwiewają
Koniec mitu
Na naszych oczach pada kolejny mit: taki oto, że miasto, gmina, powiat czy państwo nie może zbankrutować. Tymczasem może. Pierwszy taki – a w każdym razie na taką skalę – przykład przychodzi do nas z Ameryki, a ściślej – z kolebki tamtejszej motoryzacji - Detroit. Wniosek o upadłość miasta złożył K. Orr, od kilku miesięcy komisarz. Nie mogąc spłacić 18 mld dolarów długu, poprosił rząd federalny o ochronę przed wierzycielami. Na to się zapowiadało. Detroit, największe miasto w stanie Michigan od 60 lat chyliło się ku upadkowi, a główną przyczyną, jak podkreślił gubernator R. Snyder, było permanentne odrzucanie rzeczywistości, czyli życie w iluzji. (Szerzej na ten temat pisałem w styczniu 2011 r.)
Na nic zdały się wprowadzone przez Orra ostre cięcia wydatków. Wierzycielom zaproponował, że albo zgodzą się na 10% należności od razu, albo będą dochodzić całości na drodze prawnej.
W przypadku przyjęcia wniosku o upadłość rządy w mieście przejmie sędzia federalny. Działać mają jedynie policja, pogotowie ratunkowe i straż pożarna. Cała reszta zostanie zredukowana lub zlikwidowana w celu spłaty wierzycieli.
Przyczyny były takie jak zwykle: kryzys na rynku motoryzacji spowodował, że zamiast od razu przeciąć ten węzeł gordyjski, wprowadzono szereg programów socjalnych i restrukturyzacyjnych, wpompowując miliony dolarów, podobnie jak u nas, tylko na odpowiednio większą skalę. Ale i tego było za mało, toteż na coraz mniejszą liczbę podatników nakładano coraz większe podatki - najwyższe ze wszystkich dużych miast w USA.
Dziś jest to 18 mld dol. długoterminowych zobowiązań, najwyższa w USA przestępczość w miastach powyżej 200 tys. mieszkańców, najdłuższe oczekiwania na przybycie policji, 40 % niedziałających ulicznych latarni, 78 tys. porzuconych nieruchomości i stale zmniejszająca się liczba mieszkańców, czyli podatników utrzymujących miejski budżet. W czasach prosperity Detroit liczyło 1,8 mln mieszkańców, dziś jest ich 700 tys.
U nas preferuje się myślenie życzeniowe na założeniu, że nasza chata z kraja i to co spotyka innych nas szczęśliwie ominie, no bo dlaczego miałoby być ina-czej? Niestety, jest to myślenie błędne nawet jeżeli się opiera na powszechnym doświadczeniu. Wszak to ono właśnie pokazuje, że zawsze umiera ktoś inny.
Droga do zniewolenia
Agnieszka Kołakowska, córka znanego filozofa, a i sama również filozofka, zamieściła ciekawy esej pt. „Powaga”. Nie chodzi w nim tyle o samą powagę, a raczej o jej brak we współczesnym świecie, tam przynajmniej, gdzie być powinna. Z drugiej strony jest jej nadmiar tam, gdzie jest niepotrzebna.
Rzecz jasna, nie jest to nic odkrywczego, wystarczy przez chwilę pooglądać naszych polityków w telewizorni, aby stwierdzić, że są oni krzyżówką Mapetów, rodziny Adamów i cyrkowców Monty Pytona. Byłoby to może i zabawne, tyle że w odróżnieniu od kabareciarzy, ci mają władzę. Mogą podjąć decyzję jaką chcą: odebrać nam wszystko lub wedle kaprysu, pozbawić wolności, a nawet zabić.
Kołakowska twierdzi, że prowadzi to do zaniku odpowiedzialności za wybrane w wyborach władze a w konsekwencji do zaniku wolności. Co więcej, burzy się tradycyjną misję człowieka jako części boskiego porządku świata. Zamiast tego mamy modę na gigantyczne państwo opiekuńcze, które przejmuje od ludzi odpowiedzialność, redukuje ich do funkcji niewolników. „Niewolnicy pustych, kłamliwych haseł chcieliby to niewolnictwo narzucić wszystkim” - konkluduje Kołakowska. I niestety, coraz bardziej im się to udaje.
Można rzec, że jest to kontynuacja myśli de Tocqueville’a, że nie ma takiej zbrodni, której nie popełniłby skądinąd nawet łagodny rząd jeżeli zabraknie mu pieniędzy, a M. Rothbard wprost zdefiniował państwo jako organizację posiadającą monopol na przemoc, a więc wyższą formą grupy przestępczej. A co z takim państwem, któremu nie dość, że brakuje pieniędzy, to dodatkowo znajduje się w rozkładzie? To już nie tylko idiotyzmy i absurdy urzędnicze, chamstwo i pogarda wobec obywateli, złodziejstwo lub marnotrawstwo pieniędzy połączone z ogromnym fiskalizmem. To nie tylko minister ochrony środowiska M. Korolec wyrzucający śmieci jak leci, bez segregacji, którą sam wprowadził. To nie tylko zakup za 15 mld zł pendolino, które na naszych torach pojedzie niewiele ponad 100 km/godz. To coś więcej.
Państwo w rozkładzie
Przeciętny obywatel może zauważyć symptomy rozkładu o ile się z tym bezpośrednio zetknie. Najczęściej styka się z tzw. służbą zdrowia i systemem sprawiedliwości. W każdym innym przypadku nie wie co się dzieje a wiedzę czerpie z mediów przedstawiających symptomy rozkładu państwa jako zdarzenia przypadkowe, jak np. w sprawie chorego chłopaka, który trafił na 3 lata do więzienia za kradzież złomu, mimo iż rozwojem umysłowym osiągnął poziom 3-latka i nie odróżnia złomu porzuconego od np. stojącego na poboczu roweru. Według tychże mediów system działa dobrze, a ewentualne zdarzenia to takie wypadki przy pracy, które są naprawiane. Niestety, i to złudzenie zdaje się rozwiewać jak mgła. Bo z jednej strony mówi się, że prawo musi być egzekwowane, ale jak to się ma do pierwszego z brzegu przykładu urzędniczki z Krakowa, która wzięła 15 tys. zł łapówki, a sprawę umorzono ze względu na niską szkodliwość społeczną.
Ale prócz zdawałoby się drobnych, są i duże sprawy. Jak zauważa R. Ziemkiewicz, mimo że Konstytucja RP nie pozwala przyjmować ustaw podatkowych w trybie przyspieszonym taki właśnie bieg nadano w 2011 projektowi ustawy o podniesieniu tzw. składki rentowej. Ustawa została napisana i przyjęta w tempie ekspresowym ale opozycja zaskarżyła ją do Trybunału Konstytucyjnego. Ten zebrał się dopiero w połowie tego roku i skargę odrzucił.
Co łączy oba powyższe przykłady? Ano to, że pokazują, iż prawo i instytucje mające stać na straży jego przestrzegania, nie działają. A to oznacza, że nikt nie może już być bezpieczny przed zakusami i kaprysami władzy.
Węgry znowu górą
„Występując dziś w obronie Budapesztu, bronimy swojej przyszłości. Kampania Brukseli przeciwko Węgrom to przecież poligon dla przyszłej akcji przeciwko Polsce” - piszą w najnowszym numerze tygodnika „Sieci” Mariusz Muszyński i Krzysztof Rak.
Bo z tymi Węgrami postępacki świat ma kłopot. Właśnie kraj ten spłacił przed czasem ostatnią ratę z 20 miliardowej pożyczki Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu (zamykając tym samym jego przedstawicielstwo w Budapeszcie), zbilansował budżet i wyszedł na prostą. Dla lichwiarskiej międzynarodówki tego było już za wiele. Bo wiadomo: zadłużony jest uzależniony i można nim sterować, a wolnym już niekoniecznie. My na przykład, a ściślej nasze ministerstwo finansów właśnie sprzedało kolejną transzę obligacji za ok. 6 mld zł, co nie wróży dobrze na przyszłość, bo już za pół roku trzeba będzie wykupić wcześniejsze obligacje za 52 mld zł.
Ale wróćmy na Węgry. Dodatkowo razi sposób oddłużenia. Rząd nałożył podatki na międzynarodowe koncerny w tym energetyczne i telekomunikacyjne, banki i sieci handlowe, tym samym zrównując je z rodzimymi. Skoro nasi płacą podatki, to dlaczego inni mają być z nich zwolnieni?
Na podobnej zasadzie rząd uratował tych Węgrów, którzy w swej naiwności zaciągnęli kredyty w obcych walutach, czyli w takich, w jakich nie zarabiali i nie zarabiają, pomagając im w ich spłacie. To, że w ten sposób Węgry strząsnęły z siebie jarzmo neokolonializmu na naszym rządzie nie robi wrażenia. Bo co tam, jest dobrze a kryzys mamy już za sobą, jak oświadczył niedawno premier.
W Unii panuje niezadowolenie i nawet tego nie kryją.
Tym samym rozwiewa się kolejna, tym razem unijna iluzja.