Hłasko bez szkoły
Piszę do Was, młodzi przyjaciele, uczniowie wszelakich szkół, którzy rozpoczynacie właśnie naukę w kolejnym roku szkolnym 2013/2014.
Piszę także do Was, szanowni nauczyciele, bo wielu z Was nie pamięta i nigdy nie zaznało powojennej atmosfery szkoły czasów ucznia podstawówki, Marka Hłaski. Szkoły, która musiała przyjąć i podołać opiece nad dziećmi wojny; sieroty, bidule bez dachu nad głową, niedosypiające maluchy ze strachu przed nalotami, rewizją, policją granatową, obozem koncentracyjnym i spadającymi bombami. Do pierwszej klasy trafiły siedmiolatki i starsze o pięć lat dryblasy. Zahukane sieroty i wypieszczone maminsynki, co wojny na oczy nie widziały. Dzieci bawiły się na przerwach w strzelanie, gestapo, partyzantów. Mało kto miał książki. Niektórzy nie mieli nawet zeszytów. Matka ojczyzna dzieliła co miała, niekoniecznie po równo ale jakoś to szło. W klasie siedzieli według wzrostu, przed lekcją często odmawiano modlitwę, a religii uczono w szkole i była obowiązkowa. Władzę absolutną miał woźny, z nieodłączną listewką do trzepania po nogach i plecach zadziorów, niepokornych i z nadmiernie rozbuchaną energią młodzieńczą. Na przerwach otwierano okna i wszyscy wychodzili na boisko. W razie niepogody, można było zostać na korytarzu. Do klasy wchodziło się z grzecznie ustawionego dwuszeregu i o dziwo wszyscy pamiętali, gdzie jest ich miejsce. Nauczyciel to był Ktoś. Niewyobrażalne były dyskusje o ocenach, metodach nauczania czy innym niż oczekiwanym zachowaniu ucznia. Do szkół wrócili przedwojenni nauczyciele ale też wielu ludzi przypadkowych, z łapanki. Bo nie było komu uczyć. Polska inteligencja poszła pod niemiecki i radziecki nóż w pierwszej kolejności, to i braki w zawodzie były ogromne. Powoli ruszała machina oświatowa, póki co bez indoktrynacji ideowej, bez prania mózgu ale za to z ostrą dyscypliną , by to całe wojenne towarzystwo ogarnąć i utrzymać w ryzach. Na długich przerwach wszyscy ustawiali się w szeregu przed panią dzielącą tran. Z wielkiej butli z ciemnego szkła nalewała łyżkę gęstego, lepkiego i śmierdzącego tranu, obdzielając wszystkich po równo. Tą samą łyżką oblizywaną przez kilkuset uczniów! Gdzie byłeś nasz Sanepidzie??? Jeszcze w latach 60. w mojej szkole podawano tran, a za karę dostawało się dwie porcje. Fuj, ależ to było obrzydliwe. Do dzisiaj tranu nie cierpię. W zasadzie chodzenie do szkoły było frajdą a już po wojennych doświadczeniach i dla większości dzieci po przerwie w edukacji, doświadczeniem porządku i poczucia bezpieczeństwa. Do szkoły trafiły też dzieci z rodzin biednych, przed wojną bez szans na dobre wykształcenie. W niektórych szkołach, zwłaszcza w dużych miastach pojawiali się funkcjonariusze bezpieki. Do końca lat 40. nie ingerowano w sumienia nauczycieli i uczniów. W latach 50. pojawiło się „nowe”. Musimy zwalczać wpływ kleru na dzieci (...) Chcemy uchronić dzieci od lilijek i biegania na procesje, chcemy dać czerwone krawaty i wyprowadzić na słońce, mówiła Żanna Kormanowa, propagatorka komunistycznego wychowania młodzieży. Aż przyszedł pamiętny dzień 6 III 1953 r. W klasach pojawili się dyrektorzy szkół w żałobie. Ze łzami w oczach odczytywali depeszę o śmierci najlepszego przyjaciela Polski i wszystkich dzieci. Batiuszka Stalin nie żyje !!! Pytam o tamten dzień mojego przyjaciela:
- Staliśmy na baczność. Pan dyrektor czytał depeszę, grobowym głosem oznajmiając śmierć naszego wspaniałego darczyńcy i dobrego wujka przynoszącego do szkoły cukierki z okazji swoich urodzin, rewolucji, rocznicy wygranej wojny ojczyźnianej. „Nieśmiertelne imię Stalina zawsze będzie żyć w sercach narodu polskiego i całej postępowej ludzkości” zakończył hasłem, które długo jeszcze wisiało na murach szkół, urzędów, stacji kolejowych. Dyrektor siąkał nosem, a cała klasa, równo i na komendę ryczała, ocierając gile rękawem. Umarł ktoś, kogo na oczy nikt nie widział z naszego małego, kaszubskiego miasteczka. Nawet nie bardzo wiedzieliśmy gdzie i jak usytuować jego osobę w geografii świata. Umarł ojciec narodu. Miałem 13 lat i poczucie straty po człowieku kacie, tyranie i ludobójcy. Jakież to przewrotne.
Jak do tego co powyżej ma się Marek Hłasko? Ano, ma i to jak najbardziej konsekwentnie. Jego niepokorna dusza i natura dzikiego, wolnego człowieka nijak nie potrafiła wpasować się w szkolną dyscyplinę i w szkolną ideologię. Dla buńczucznego Hłaski stanie w szeregu po łyżkę przydziałowego tranu lub w oczekiwaniu wejścia do klasy musiało być upokarzającym doświadczeniem. Jego włóczęgostwo życiowe wynikało nie tylko z braku przystosowania do ogólnie przyjętych reguł ale też wyniesione z dzieciństwa, z częstych zmian miejsca zamieszkania, z niepewności dzisiaj i jutra. Jak taka rogata, Hłaskowa dusza mogła zmieścić się pomiędzy linijką do bicia po łapach a hasłami czytanymi na szkolnych apelach i wierszykami w rodzaju: „Mądrość Stalina rzeka szeroka, w ciężkich turbinach przetacza wody, płynąc wysiewa pszenice w tundrach, zalesia stepy, stawia ogrody” – autorstwa Adama Ważyka, o którym chyba niepotrzebnie zapomnieliśmy. No to może dobrze, że ta powojenna szkoła nie całkiem ukształtowała światopogląd Marka Hłaski. Jak to niebezpiecznie przegiąć, czy to na jedną, czy na drugą stronę. I jak to trudno wychować w szkole ludzi myślących...