Opowiadanie: Chmielowy napój i chmury w czeskiej Pradze
Wracałyśmy ze Śląska obładowane, jak cygański tabor. Dobrze, że nie mam bagażnika dachowego, zapewne ciotka też by coś tam upchała. Babka szczęśliwa, bo załatwiła sobie tony węgla pierwszej klasy, więc będzie mogła hajcować do czerwoności w dwóch, kaflowych piecach. Istne piekło. Brakuje tylko kotła ze smołą.
Przypuszczam, że tego przysłowiowego kotła wystraszył się mój ojciec i nawiał do Czech. Dominująca osobowość mojej babki i mamy, mogły go skutecznie przytłoczyć. Zwłaszcza jego wątłą, artystyczną duszę. Od zawsze malował i fotografował. Będąc jeszcze w związku z mamą, postanowił sobie urządzić pracownię w komórce, gdzie babka trzymała węgiel. Grzecznie, jak to ojciec, poprosił seniorkę o możliwość przeniesienia węgla do piwnicy. Ale gdzie tam! Babki czarne złoto było ważniejsze niż artyzm ojca. I tak, pokonany przez przemysł górniczy, coraz częściej zaczął uciekać na piwko do baru. Aż pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił, a że po części w jego żyłach, oprócz chmielu płynie czeska krew, bez większych problemów udało mu się wyjechać i zamieszkać w okolicach Pragi.
Od czasu do czasu odwiedzam go. Mieszka sam, nie licząc kotów. Nadal maluje, a jego ekstrawaganckie obrazy dość dobrze się sprzedają. Ba! Twórczość ojca zauważył nawet sam praski rzeźbiarz – David Černý (ten od sikających postaci na dziedzińcu Muzeum Franza Kafki). Raz, pojechaliśmy z ojcem do jednej z pracowni Černego, mieszczącej się w industrialnej dzielnicy Pragi – Smichov. Rzeźbiarza niestety nie było. Postanowiliśmy jednak zostać, na odbywającym się akurat w dolnej części budynku, koncercie muzyki alternatywnej. Ojcu nie bardzo ta nuta przypadła do gustu, więc wyszedł na papierosa. Po upływie pół godziny, zaniepokojona jego wydłużającą się absencją, wyszłam przed budynek. Nie było go. Usłyszałam za to gromki śmiech zza winkla. Stała tam grupka palących młodych ludzi i… Mój ojciec. Ok myślę, asymiluje się staruszek z młodzieżą na papierosku. Mnie nigdy do palenia nie ciągnęło. Szkoda płuc. Stoję więc i tak patrzę na nich i na kłęby dymu. Dziwnie siwe i ten zapach. Dziwnie słodki…
- Tato! – wołam – Ty trawkę palisz?! A ojciec rży, jak koń na widok klaczy.
- Czy wy żeście zwariowali?! Kto mu to dał?! – wściekła pytam po czesku pierwszego z brzegu chłopaka.
- Sam chciał. My tylko spytaliśmy, czy chce wciągnąć chmurę – odparł – co się czepiasz. Patrz, jaki staruszek zadowolony. Faktycznie, ojciec nie przestawał rżeć ze śmiechu. Z drugiej strony myślę, dobrze że się śmieje, a nie płacze. Różnie ludzie reagują.
Złapałam go za rękę i głośnym tonem zaordynowałam: - wracamy!
- Zaraz, zaraz 500 koron się należy – zastąpił nam drogę jeden z młodzieniaszków.
- Za co? – pytam mocno już podirytowana.
- No jak to za co, za chmurę.
- Chmury to ty zaraz zobaczysz z góry, jak ci przyłożę w ten kwadratowy łeb! – warknęłam, przybierając bojową postawę. Trzeba przyznać, że zadziorny charakterek odziedziczyłam po babce, która zawsze powtarzała, że nikt jej rady nie da. No chyba, że ją od tyłu zajdzie!
Miałam szczęście. Chłopak machnął zrezygnowany ręką ze słowami: dzisiaj mamy promocję dla starej píči.
Ojciec namalował później obraz zatytułowany „Pochmurne niebo nad Pragą”. Ponoć wisi w jednej z praskich galerii sztuki.