A co tam w Różanym Dworze … PODRÓŻ

Autor: 
Monika Maciejczyk
WIGILIA DZIENNIKARSKA - tuż po wręczeniu nagród.jpg

A co tam w Różanym Dworze … malarskie wschody i zachody Słońca, świty i zmierzchy spokoju pełne, a tam daleko w stepach szerokich Echa Wojny , Sokoły i Wolność co słodkie ma imię. A tuż obok … I miejsce w konkursie Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej za reportaż – PODRÓŻ

UKRAINIE
… Ziemio Wielka
Ziemio rzewna
Tyś jak Matka
jak Królewna [ … ]
… Wolność
co jak Dziecię
w Świat przychodzi
w Noc Gwiazd Świętą
Wiatr zawodzi...
/fragment kolędy
– Monika Maciejczyk/

Za oknem przedświt nasyca, senną jeszcze i łagodną przestrzeń, błękitem nasyconym barwą, której największy mistrz pędzlem swoim nie zgłębi i nie rozpozna. To chwila tych cudów małych, co niosą pewność, że życie to ten z cudów największych. Największy jaki znam.
Konkurs SDRP – Moja dziennikarska przygoda – Reportaż z podróży

PODRÓŻ
Pociąg kołysał do snu i unosił w wolną zieloną Ukrainę. Czy tak? Czy tak? To tak. To tak. To tak. Ten rytm. Jeden z najpiękniejszych dźwięków dzieciństwa i młodości. Senny i bezpieczny. Usypiał. Gdy byłam dzieckiem, przytulona do ciepłego ciała Matki, zasłuchana w równomierny stukot wpływałam do krainy snu.
A pociąg unosił nas ku stolicy. Budziłam się w Warszawie, a świt niósł radość i nowy dzień. Minęły lata i znów nocny, sypialny pociąg, kołysząc unosił mnie ku Warszawie. Na wysokim, piętrowym łóżku, tuż obok mnie, leżała teczka pełna papierów; jak zdawało mi się wtedy... wielkiej wagi dokumentów i programów dla Polski. Dla kraju mojego rodzącego się dla wolności. kraju wolnych wyborów parlamentarnych i Lecha Wałęsy pierwszego prezydenta wolnej Rzeczpospolitej. Praca i służba najpokorniejsza, codzienna, wypełniająca życie młodej kobiety. Prezydium BBWR i współpracownik klubu parlamentarnego. Biała bluzka i czarny garnitur wiszące na wieszaku, lekko kołysały się w rytm stukotu kół i ta teczka... pełna marzeń o wielkiej, wolnej Ojczyźnie, gdzie my wszyscy w zgodzie zbudujemy nowy dom dla przyszłości. A wiecie, że nowe domy marzeń, nie budują się ani łatwo, ani przyjemnie. To trud podróży przez życie. Uważnej i wypełnionej dobrą myślą i nadzieją. Leżałam senna na łóżku w pościeli pachnącej dziwnie i zupełnie inaczej niż wszystkie inne pościele domów czy hoteli.
Pachnącej podróżą. Przez brudne, ochlapane szyby widać było mroczny świat, przeszywany nagłym objawieniem świateł dworców kolejowych lub zaspanym, ciemnym i wypełnionym dziwną tajemnicą światłem podwórek i przedmieść. Za oknem było biednie, chłodno i jak to mawiają... do domu daleko. A jednak magia tej podróży za każdym razem sprawiała tyle radości przeplatanej przedziwną tęsknotą za jakimś innym krajem... jasnym, rozświetlonym i pogodnym. Tym, który będzie leżał u celu podróży.
I tej nocy, tak jak przed laty pociąg unosił mnie w zieloną Ukrainę. A zaczęło się to tak, że jesienią roku 2018 wybrano mnie do władz Związku Literatów Polskich na Dolnym Śląsku, a w zarządzie owym miałam pełnić rolę osoby odpowiedzialnej za promocję. I stało się tak, że już wiosną 2019 r. Narodowy Związek Pisarzy Ukrainy zaprosił mnie na międzynarodowy zjazd literatów do Ukrainy. Miałam po raz pierwszy zaszczyt reprezentować swój kraj. Na dworcu w Kijowie oczekiwać mnie miał Oleksandr Gordon, pisarz, poeta, tłumacz, wiceprezes związku pisarzy. Ale to...było później.
Najpierw przyjaciele z Ukrainy ustalili, że zmęczyłabym się jadąc autobusem czy pociągiem z miejscówkami, gdzie musiałabym siedzieć przez wiele godzin. Zapadła tam decyzja... pociąg sypialny. I tak też uczyniłam. Kupiłam bilet i poszłam się ubezpieczyć. W biurze, miła agentka o pogodnej twarzy powiedziała – to ubezpieczenie będzie 200% droższe od zwykłego, bo jedzie pani do kraju znajdującego się w stanie wojny. - No, tak rzekłam... to poproszę. Późnym wieczorem siedziałam na dworcu we Wrocławiu, czekając na pociąg do Kijowa. Otwierała się księga. Być może ta, która dawno temu zaginęła Bruno Schulzowi. Ta wspaniała, najwspanialsza, nieopisana księga.
Nadjechał pociąg. A wokół mnie nagle uczyniło się tłoczno, zgiełkliwie i chaotycznie. Z lekkim niepokojem o dotarcie do właściwego wagonu, szarpałam się w tłumie z ogromną, wypchaną walizką i nagle trafiłam wprost w objęcia ukraińskiego konduktora. Niewysoki, zmęczony, zapracowany i odrobinę nerwowy człowiek, biegał to tu, to tam, starając się ogarnąć sytuację, która co chwilę wymykała się spod kontroli. Stanęłam z boku, bo przecież miałam bilet i numer łóżka, więc spokojnie patrzyłam jak zwinnie radził sobie z natłokiem podróżnych, a gdy wszystko nieco zaczęło przycichać, podeszłam z dokumentami. Powiedziałam po polsku kilka krótkich zdań... Jadę na międzynarodowy zjazd poetów, zaproszona przez wasz związek. Jestem pisarką, reportażystką. Mam do pana prośbę. Chciałam poznać Ukrainę, patrząc na wasz kraj z okien pociągu. Tak najlepiej.
A jadę do was pierwszy raz. I wtedy stało się coś dziwnego, bo przecie kochają tam poetów. I niewielki ten człowieczek zawiódł mnie do środka wagonu, gdzie był pusty przedział. Złożył dwa łóżka; to górne i to na parterze, pozostawiając środkowe. Po chwili przyniósł butelki z wodą, a później stos poduszek i pierzyny. Oj, to ci było dopiero wygodnie. Czułam się jak caryca w tych piernatach, a biorąc wszystko z bajki zachodniej, to jak księżniczka na ziarnku grochu. Prawdziwa księżniczka. I znów unosił mnie pociąg w nieznane, grając swoją melodię do snu. Czy tak? Czy tak? To tak. To tak. Ciemną nocą mijał polskie wsie i miasta. Oświetlony Kraków. Przemyśl. A później zapadłam w sen.
Kontrola graniczna zatrzymała mój paszport na około godzinę i gdy zaczęłam się już niepokoić, oddano mi dokument bez żadnych zbędnych formalności.
Czy wiecie, że Zachód od Wschodu różni... szerokość torów kolejowych.
I niby to nic, a jednak wiele. Ogromna różnica. Każdy pociąg zmierzający z Zachodu na Wschód musi zmienić tę różnicę, więc za każdym razem przekraczania granicy, staje na bocznicy i tam pozostaje na wiele godzin.
Wyjrzałam przez okno. Poranek, choć majowy, zimny był i rześki. Niemiły. Chłód wkradał się za koszulę. Otworzyłam drzwi przedziału. Na korytarzu stała młoda kobieta. Ukrainka. Paliła nerwowo papierosa i przyjaźnie spoglądała w moim kierunku. Nawet zaczepnie. Uśmiechnęłam się. Ona odezwała się pierwsza. - Jestem Sveta. Ten pociąg będzie tu stał trzy godziny, to może byśmy poszły do miasta i coś zjadły? Chwilę zastanowiłam się, czy dobrze to tak w obcym kraju, z obcą młodą kobietą wysiąść z pociągu i pójść do miasta.
Za oknem leżał Lwów. Lwowski zabytkowy dworzec, z którego odjeżdżały pokolenia Polaków, historia narodu zaklęta w starych ścianach. Zapis ścian. Szczęścia i rozpaczy. Historia. Nasza historia. Poranna krzątanina, chłód. Dziesiątki maleńkich barów i restauracji oferują śniadanie. Uśmiechnięte jemy ze Svetą bułki, popijamy kawą. Po chwili Sveta mówi do mnie – chodź pójdziemy do kościoła świętej Elizavety, to tu niedaleko.
Po raz pierwszy idę ulicami Lwowa. Bliskość wypełnia przestrzeń. Patrzę na stary bruk zwany w centralnej Polsce ,,kocimi łbami‘’. Fragmenty dawnych ulic wybrukowane są tymi wypolerowanymi przez czas i ślady polskich stóp kamieniami. Kamienice, znane mi ze starych polskich obrazów i ten nastrój pogody rześkiego poranka radosny był jak obietnica. Widać już strzelistą wieżę kościoła świętej Elżbiety. Świętego miejsca dla pokoleń Polaków.
- Popatrz, to już kościół świętej Elizavety – mówi Sveta. Na skwerze przed kościołem babuszki. Babcie, jak ze starych sztychów polskich. Siwe, lekko zgarbione, w chustach na głowach, otulone szalem lub robionym na drutach wełnianym swetrem. Sprzedają warzywa i kwiaty. Rzodkiewki, szczypior, pęczki zieleniny jeszcze pełne rosy z przydomowych ogródków. Małe, przecudnie pachnące pęczki konwalii. Wracam myślami do czasów dzieciństwa, gdy szłam z moją babcią na targ warzywny w Warszawie. Starzy ludzie z wiosek, furmanki i obfitość wszelka, pachnąca i świeża. Tu i tam podobnie. Jednako. Tuż obok kościół. Wchodzimy do pełnego modlitwy i skupienia wnętrza. Wszystko tutaj jest historią i zaklęte w ścianach tej świątyni pogody i niepogody życia. Modlitwy wysłuchane i te, które obiły się twardym echem o krawędzi nieba i spadły na ziemię jak Ikar. Do oświetlonego smukłymi świecami obrazu Matki Boskiej ustawiła się długa kolejka. W pokorze, cierpliwie stoją tu same kobiety. Pytam Svety... pod jakim wezwaniem ta Madonna. Sveta nie wie... mówi, spytaj. Pytam po polsku. Kobiety ukraińskie są zdziwione, że nie wiem, zaskoczone i nieco obruszone pytaniem. Odpowiadają... no, jak to, przecie to Przeczysta. I to wystarczyło. Tuż obok ołtarza... karteczki, na których wypisuje się imiona i nazwiska osób żyjących, o których zdrowie i pomyślność proszą i osób zmarłych, za których spokój duszy modły należy odprawić. W tej lub innej intencji próśb wiele. Tak wiele. I nadzieja, która nie umiera nigdy.
Stary odźwierny, klucznik, człowiek ponury o nabożnej minie, za niewielką opłatą otwiera nam wejście na wieżę. Wspinamy się krętymi schodami. I nagle mój wzrok zatrzymuje się na ścianie, której nie można nie ominąć, bo jest tuż przed nami. Wyłania się i manifestuje tym co na niej napisane. Krzyk... w języku polskim. Nie wierzę. Po prostu nie wierzę, że można coś takiego napisać. I jaki to umysł, serce i ręka pozostawiły tu w świątyni ten ślad. Nie chcę i nie mogę napisać wam tego. Powiem tylko, że i o krew tu szło, i mapy, i wymazanie. I sprawiło, że ogarnęło mnie przerażenie jak tych, którzy musieli stąd odejść, wiele, wiele lat temu... pozostawiając wszystko. Materię, historię kultury i część duszy jako Adam Mickiewicz piszący... „Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił”. I wielka to wiedza, ogromna. I krzywda niepowetowana. Jednak zegary świata wskazują już inny czas.
Nowy. Czas, w którym rosły nasze dzieci i ich dzieci i... narodzą się nowe pokolenia by żyć. Żyć, a nie umierać. Mówię do Svety... życie, życie musi zwyciężyć traumę historii, a miłość pokona nienawiść. I nagle, przychodzi myśl. Pytam – Sveta, masz chusteczkę? Sveta nerwowo grzebie w swojej małej torebce, w której jak u każdej z nas wszystkiego się można spodziewać i z oporem materii, z ciasnej przegródki wyciąga sprasowane chusteczki w celofanie. – Po co to tobie? pyta. Mówię – będziemy mazały. – Jak mazały? – No, Svetka... wydrapiemy to. No i oglądając się niespokojnie za siebie zaczęłyśmy drapać. A zejść nie chciało, tak jakby się wgryzło złością i nienawiścią w owe święte mury. – Nie da rady... mówi Sveta. Myślę nerwowo i mówię – no, to czy masz buteleczkę wody? To zamażemy. Wody nie miałyśmy. I co? A to pluć poczęłyśmy na chusteczki białe i mazać, zacierać. Razem i zgodnie. Ja i Sveta. Energicznie i z zapałem, wypełnionym pracą skuteczną i poczuciem misji. A tak obie przejęte do żywego jakoby to jakaś nowa przyszłość od nas zależała. Ta kraina piękna, dobra i radosna, mlekiem i miodem płynąca, stworzona ku życiu zacnemu. Kraina, która leży tuż obok nas. Przed nami. Tak na wyciągnięcie dłoni. A jednak, nie każdy z nas może tam wejść. Choć przecie to tak blisko. A wiecie... blisko, najbliżej, bo spoczywa ona w naszym umyśle. I to umysł nasz może ją otworzyć lub stworzyć na nowo... najpiękniejszą z pięknych... Przeczystą.
I wymazałyśmy. Pozostały plamy. Bowiem one pozostaną już na zawsze i nic, ani nikt plam owych nie usunie. Jednak zniknął ów napis dzielący narody, dzielący rysą i rozłamem pękniętej wpół historii tej ziemi. A ona zrodzi się w nas na nowo. Wspólnie. I nikt, nikogo, znikąd nie będzie wyganiał jako to Adama i Ewę z Raju... jeno zamieszkamy w tej historii wspólnie. Co na wiek wieków, Bożesz Ty mój...
I napisu nie było, tylko początek słów, od których rozpoczęło się tamto zdanie. Powstała biała karta. Carte Blanche. I to my obie musimy ją zapisać. Tysiące i miliony kobiet. Matek rodzących przyszłość Świata.
Odetchnęłyśmy z ulgą.
I wspięłyśmy się na szczyt wieży kościoła. A stamtąd roztoczył się widok tak piękny i pełen czegoś, czego nazwać nie umiałyśmy. I wtedy zza chmur wyszło słońce osuszając krople porannego deszczu. I nie byłyśmy już sobie obce. I to był nasz wspólny wielki triumf i chwila, która pozostanie na zawsze w nas, a poprzez moje pisanie i w was. I niechaj trwa i rodzi dobre owoce.
Uśmiechnięte wracałyśmy do pociągu. Znalazłyśmy nasz wagon na bocznicy kolejowej. I to byłoby na tyle, gdyby nie jeszcze jedna mała, a wielka historia.
Bowiem, gdy pociąg uniósł mnie w zieloną Ukrainę... przez szybę, leżąc wygodnie, podparta na poduszce, trzymając w dłoni aparat fotograficzny, poznawałam kraj i ludzi. I tylko ten, kto to choć raz uczynił, wie jak głęboko doświadczyć można prawdy i wniknąć w życie innego kraju i innego człowieka. Otwierała się oto przede mną Zielona Ukraina. Prawdziwa. Bez tajemnic. Bezkresne pola żółtego, kwitnącego rzepaku, a nad nimi błękitne niebo. Lasy i zagajniki, i brzózki. Słowiańskie drzewa. Delikatne i wiotkie. Zdawałoby się słabe, a jednak mocne, bo takie co wiatrom opór przez tysiąclecia dały, choć łamały się potężne dęby. Za oknami prawda życia. Maleńkie pólka i zagony. Tak małe, że zdałoby się niegodne uprawy. A jednak, na tych bliskich nasypom kolejowym pólkach wzrasta to czym wykarmią rodziny swoje. Zgarbione babuleńki z motykami w słabych już dłoniach. Ludzie w trudzie pracy znojnej, uprawiający ziemię spokojną. Żyzną i życiodajną. Gdzieniegdzie krowa, konie i wszędobylskie kózki i domki bielone, niebieskie i zielone. Maleńkie. A przy nich szopki drewniane, stosy drwa do pieca. I ta miłość do ziemi i trudu codziennego, pracy co wartość przedziwną niesie wiążąc duszę człowieka z ziemią tą, za którą zdolni są życie oddać, bo tak ją umiłowali. Poznać to zrozumieć. A poznajesz w maleńkich odsłonach, a one tworzą obraz wielki co zapada w serce i umysł.
I ukołysał mnie rytm podróży przez pola, a nad nimi skowronki i sokoły.
I pokochałam.
Wielka to podróż.
Czy tak? Czy tak? To tak. To tak.

PS. Reportaż – opowiadanie jest pokłosiem mojej podróży dziennikarskiej na Ukrainę, jednocześnie Tytuł – Podróż jest nie tylko podróżą moją w maju 2019 roku lecz mojąpodróżą przez życie.
I MIEJSCE w KONKURSIE SDRP we WROCŁAWIU

Wydania: