Opowiadanie: Pęknięty horyzont cz. IV
Znów słyszę jak ktoś otwiera drzwi- to znowu lekarz – myślę. Zastanawiam się co teraz powie. Wchodzi sam, bez pielęgniarki, co mnie bardzo uspokoiło. Żadnych zastrzyków tym razem. Pomyliłem się.
- Kładę na szafce tabletki, które musi pan panie Józefie brać regularnie – powiedział lekarz i spytał stereotypowo - jak pan się dzisiaj czuje?
- Cóż mogłem odpowiedzieć – stereotypowo – normalnie.
- Czy może pan opowiedzieć jeszcze jakąś ciekawą historię pana życia? – spytał.
- Już sobie ułożyłem historię, która utkwiła mi w głowie jak bolący kolec wbity w rękę. – Tak, mam taką ciekawą historię – odpowiedziałem.
- Posiadać rower w tamtym czasie to był sukces i prestiż u kolegów. Nie chodziło o stare poniemieckie rowery wyciągnięte z piwnic albo strychów,
zardzewiałe, bez opon i dętek. Chodziło o nowe rowery, które miały przerzutkę. Tylko jeden z naszych kolegów miał taki rower. To Grześkowi rodzice kupili na urodziny prawdziwy rower wyścigowy z przerzutkami. Bardzo zazdrościliśmy koledze tego pojazdu. Nie mając możliwości kupna zdani byliśmy na własną produkcję, czyli składanie roweru ze zdobytych części. Ja miałem rower, w którym opona przedniego koła była grubsza od tylnego. Rower ten jeżeli tak można nazwać to dziwadło nie miał przerzutek i jeździło się na jednym przełożeniu. Gdy zjeżdżało się z góry to nie było problemu, ale pod górę, a w naszym terenie jeździło się tylko pod górę albo z góry, to był duży problem, bo często trzeba było rower prowadzić, a w tym czasie Grzesiek już na nas czekał na wzniesieniu dumny z siebie. Rowery, które posiadaliśmy, dawały nam jednak bardzo duże poczucie wolności i niezależności. Każdej niedzieli bez względu na pogodę umawialiśmy się na wyjazd zwiedzając naszą piękną kotlinę. Wiosną tamtego roku też tak zrobiliśmy. Pamiętam, że był to drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Ładna pogoda zachęcała do wyjazdu, więc już wcześnie rano byliśmy w trasie do Wambierzyc, bo tak zaplanował Grzesiek, który jako właściciel najlepszego roweru miał decydujący głos. Gdy wjeżdżaliśmy do tej polskiej Palestyny zaczął padać deszcz, przechodząc w rzęsistą ulewę. Dla nas to był prawdziwie lany poniedziałek. Schronienie pod drzewami nic nie dawało. Wjechaliśmy wiec do centrum zostawiając rowery przed bazyliką, oprócz roweru Grześka, który nie wypuszczał swojego z rąk trzymając go kurczowo jak skarb, wnosząc go po trzydziestu trzech schodach, i schroniliśmy się we wnętrzu kościoła, obciekając wodą i tworząc kałuże na posadzce. Ulewa nie trwała długo, potem rozjaśniło się. Wyszliśmy z wnętrza kościoła aby wziąć rowery i jechać dalej gdy na ich miejscu nie było nic. Pustka. Rowery nasze, to znaczy mój i Bogdana, zniknęły. Rozbiegliśmy się szukając ich, ale na próżno. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby nam powiedzieć co się stało. Zaglądaliśmy do każdej bramy, pukaliśmy do każdych drzwi i nic. Po rowerach naszych nie było śladu. Bogdan i ja wróciliśmy kursowym autobusem do domu, ze łzami w oczach, załamani i rozżaleni na cały świat. To był wielki paradoks jakich nie brakowało w tamtym okresie, gdy
w takim świętym miejscu spotkało nas coś takiego jak kradzież ciężko zdobytych rowerów. Najgorsze było poczucie bezsilności, która bardzo nas pogrążała.
Skończyłem swoją opowieść a gdy otworzyłem oczy, lekarza nie było obok mnie. W międzyczasie musiał wyjść bardzo cicho. Wstałem z łóżka, mając cały czas przed oczami swój nigdy nie odnaleziony składany rower, który dawał mi poczucie wolności.
- Słyszysz Władek – takie to były wtedy czasy. Nic nie było pewne. Nawet to, że pod kościołem ktoś może ukraść ci rower, który nie był przywiązany jakimś łańcuchem, bo nie mogliśmy przypuszczać, że są obok tacy ludzie, którzy nie mają ani krzty honoru i połakomią się na takie składaki.
- Oho – słyszę odgłos otwieranych drzwi – co do licha, to znowu lekarz? – dziwię się. Przecież przed chwilą wyszedł i znowu wchodzi? Kładę się na swoim łóżku i zamykam oczy.
- Witam ponownie panie Józefie – słyszę znajomy głos. Widzę, że pan nie śpi tylko udaje – znów ten sam ton i te same pytania. Zastanawiam się czy ma je zapisane czy to tylko taka metoda.
- Czy przypomniał pan sobie jeszcze jakieś zdarzenia ze swojego życia. Bardzo mnie to interesuje.
- Już opowiedziałem panu historię z rowerem – odpowiedziałem. Pan chyba wyszedł w międzyczasie.
- Tak. Musiałem opuścić pana na chwilę, ale już jestem i słucham nadal bardzo dokładnie, bo pan musi opowiadać jak najwięcej ze swojej przeszłości tak, żeby zbliżyć się powoli do czasu współczesnego – to jest właśnie taka terapia w pana przypadku, o której ciągle przypominam. Już panu mówiłem panie Józefie, że piszę pracę doktorską, a pana przypadek jest bardzo interesujący i bardzo skomplikowany, nieczęsto spotykany.
- O co chodzi z tą terapią – spytałem. Przecież opowiadam już od trzech dni o swoim życiu i ciągle mam luki w pamięci, a gdy dochodzę myślami do pewnego okresu z mojego życia to pojawia się w mojej głowie pustka.
- To nie takie proste, pamięć płata przeróżne figle i trzeba wielkiego wysiłku, żeby uporządkować ją i wyciągnąć z niej to, co w życiu było najważniejsze – słyszę wyjaśnienie lekarza.
- A co mogło być najważniejsze – spytałem – przecież dla mnie całe życie było ważne... do dzisiaj, gdy leżę w pokoju z zakratowanymi oknami, dostaję zastrzyki i biorę jakieś leki, po których odpływam gdzieś, a nie wiem dokładnie gdzie.
- To jest prawidłowa reakcja na terapię, która zastosowaliśmy. Proszę więc nie obawiać się, bo ja widzę duży postęp w leczeniu. Musi pan tylko przytaczać więcej szczegółów ze swojego życia, a pamięć wróci. Cała pamięć wróci. Musi pan tylko opowiadać dalej. Chętnie słucham i nagrywam pana opowieść na tym małym urządzeniu, które już pan zna.
Leżę i zastanawiam się co mogło być interesującego w moim życiu, o czym mógłbym jeszcze opowiedzieć.
- Już wiem. Robię przeskok w pamięci – To było przed stanem wojennym – zaczynam i otwieram oczy obserwując reakcje lekarza. Widzę, że jego oczy robią się większe niż moje. Coś mnie w tych oczach zastanowiło. A może tylko tak mi się wydawało. Kontynuuję to co sobie ułożyłem. - Gdy zatrzymali mnie już po powrocie z mojej ucieczki do Wiednia.
– Jak pan tam się znalazł? – słyszę pytanie lekarza, który przerwał mi w pół zdania opowieść.
– Pojechałem na legalną wycieczkę z biurem podróży do Bułgarii – tłumaczę – z paszportem, który w tym czasie był najważniejszym dokumentem dla Polaka i reglamentowany, bo to była przepustka do wolności. Z Bułgarii to był tylko problem pieniędzy żeby dostać się do Turcji a stamtąd do Austrii. Uciekinier to była osoba prześladowana. Gdy znalazłem się w obozie dla uchodźców przeżyłem szok. Tam nie dało się ani mieszkać, ani żyć. To była wegetacja, w dodatku z ludźmi, którzy walczyli o przetrwanie i to ze swoimi rodakami. Gdy ktoś ukradł mi trzymane przez cały czas pobytu przy sobie pieniądze, postanowiłem zrezygnować z tego niby obozu. Znalazłem się na ulicach Wiednia. Gdy udało mi się znaleźć pracę na budowie i kąt u spotkanego tam rodaka Mietka, to życie moje nabrało sensu. Trwało to kilka miesięcy, aż do czasu gdy na budowie pojawiła się austriacka policja. Musieliśmy wszyscy uciekać. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie jestem typem uciekiniera. Mimo, że na ulicach Wiednia czułem się jak u siebie na swojej ulicy, to jednak to miasto wypluło mnie tak jak wcześniej moje miasto wypluwało mnie regularnie.
- A dlaczego pan wrócił – słyszę pytanie lekarza i chwilę zastanawiam się dlaczego wróciłem.
- Wróciłem bo musiałem dokończyć sprawę niedokończoną – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Jaka to sprawa – znów słyszę pytanie.
- To taka osobista sprawa, nie jest warta opowiedzenia – odpowiadam, bo wiem, że nie mogę o tym opowiedzieć lekarzowi.
- Nie nalegam – to odpowiedź lekarza. Może innym razem pan opowie.
Słyszę zamykanie drzwi – Uff – oddycham z ulgą. Ale myśl, którą zacząłem wcześniej nie daje się zatrzymać. To chyba ta przypadłość, o której wspomniał lekarz, że dla mojego zdrowia psychicznego muszę opowiadać, muszę wylewać z siebie to co nagromadziło się w mojej głowie i doprowadziło do miejsca, w którym się teraz znajduję. Wstaję i zbliżam się do Władka. Leży i patrzy na mnie wzrokiem, który wyraża zaciekawienie.
- A jednak – myślę – jest chyba zainteresowany moim życiem. Jemu mogę opowiedzieć o wszystkim. No prawie o wszystkim.
- Wiesz Władek. Gdy mnie zatrzymali tuż po przyjeździe do Kłodzka, to już prosto z dworca kolejowego, nie wiem skąd wiedzieli, że jestem w tym pociągu, zaprowadzili mnie do pokoju w hotelu, który znajduje się obok. Nie bałem się, bo już byłem zahartowany.
- A więc mamy zbiega – odezwał się jeden z nich, chyba, milicjant, chociaż po cywilu. W pokoju było ich trzech też po cywilnemu – Tak się zdradza ojczyznę co? – zaśmiał się. Wiemy, że szkalowałeś nasz kraj.
- Ja tylko szukałem pracy żeby się utrzymać – odpowiedziałem spokojnie.
- Nie pierdol – wrzasnął krępy cywil z czerwoną ze złości twarzą – wiemy, że opowiadałeś niestworzone rzeczy o tym jak u nas jest źle.
- A jak u nas jest? – spytałem.
- Czy ty jesteś pierdolnięty, że nie wiesz? – opowiedział pytaniem jeszcze bardziej czerwony na twarzy SB-ek.
- Nie wiem, bo długo mnie tutaj nie było – odpowiedziałem.
Trzech funkcjonariuszy przeszło do przyległego pokoju zostawiając mnie samego. Mówili półgłosem ale słyszałem wszystko.
– Wyobraź sobie Władek jak się poczułem, gdy usłyszałem swoje nazwisko a właściwie nazwisko związane nie tyle ze mną co z moją matką. Wiesz co powiedział jeden z nich?
- Czy to była jego matka? – I mieszkali na tej cygańskiej ulicy? A to historia – dodał drugi. Przecież ja wtedy byłem tylko na czatach, a robotę wykonał mój szef. Ale tylko przez pomyłkę trafił do tego mieszkania, gdzie mieszkała jego matka. Małego nie było w tym czasie w mieszkaniu bo był chyba u sąsiadki. Mieliśmy przecież inny cel, tego zdrajcę z pierwszego piętra. I zadanie zostało wykonane, ale innym razem. Kobietę musiał udusić bo go widziała.
- Więc to jej syn? – zdziwił się ten, który stał na czatach w tamten dzień, gdy skończyło się moje życie. – Wyobrażasz sobie coś takiego Władek. Siedziałem w tym pokoju hotelowym jak zamurowany słysząc rozmowę milicjantów. Byłem tylko posągiem z kamienia. Zimnego, nieczułego kamienia, w którym jeszcze biło serce, ale w głowie rozpętała się burza z gradobiciem i błyskawicami. Gdy tajniacy wrócili do pokoju ja widziałem tylko sufit i pochylone nade mną postacie trzech mężczyzn. Leżałem na podłodze.
- O kurwa – krzyknął jeden z nich – co się z nim stało, jest nieprzytomny.
- Coś ty – zobacz, że otwiera oczy, chyba symuluje – odezwał się inny.
- Zostawmy go bo jeszcze będziemy mieć kłopot z gnojem – zadecydował ten pierwszy.
Posadzili mnie na krześle. Wracałem do rzeczywistości ale już nie do tej w tym pokoju przesłuchań. Już byłem gdzie indziej.
- Jesteś wolny tylko musisz się zgłaszać na komendę raz w tygodniu, żebyśmy cię mieli na oku – pouczył mnie ten, który był najważniejszy.
Wyszedłem z hotelu, i błąkałem się po mieście bez celu. Znalazłem się pod mostem i schowałem do głębokiej długiej wnęki w murze, która stanowiła dobre schronienie przed wzrokiem ludzi, a także przed deszczem. Miasto, które mnie wypluło, znów mnie połknęło, ale tym razem utknąłem w jego gardle, uciekając znów tam gdzie panuje ciemność.
- Wiesz co Władek. Wróciłem do swojego miasta i dopiero przez przypadek natrafiłem wreszcie na ślad, którego szukałem całe życie. Teraz przypomniałem sobie co mnie zaintrygowało w głosie i postaci milicjanta, który przesłuchiwał kiedyś mnie i moich kolegów w jednym z mieszkań znajdujących się na ul. Wodnej. To był głos tego człowieka, który w tamtym czasie wszedł z pistoletem w dłoni do naszego mieszkania. Moja matka znajdowała się w tym czasie w kuchni, a ja spałem obok w pokoju przykryty pierzyną. Usłyszałem krzyk mojej matki, który nagle umilkł. Gdy nieśmiało odchyliłem pierzynę i spojrzałem w stronę kuchni ujrzałem mężczyznę, który zakrywa twarz mojej matki czymś w rodzaju szalika i trzyma tak długo, aż ta przestaje oddychać. Mężczyzna odwrócił się w moją stronę, ale zdążyłem się schować pod pierzynę. Gdy stwierdził, że w mieszkaniu nie ma już nikogo więcej powiedział tylko Kurwa mać, i wybiegł z mieszkania. Teraz dopiero skojarzyłem samobójstwo milicjanta, który mieszkał w tej samej kamienicy piętro niżej. To było dokonanie akcji, przesuniętej w czasie przez pomyłkę sprawcy, której ofiarą padła moja matka. – Pewnie zapytasz co dalej? Od dawna myślałem o zemście, ale nie wiedziałem kto jest winny śmierci mojej matki. Teraz wiedziałem już. Gdy po raz pierwszy zgłosiłem się na posterunek to moje zainteresowanie skierowałem na pracowników komendy. Nie musiałem długo czekać, gdy na schodach usłyszałem głos, który pamiętałem z pierwszego w swoim życiu przesłuchania, i głos, który zapamiętałem na całe życie. I te dwa wyrazy „kurwa mać”, które utkwiły w uszach małego chłopca przerażonego, schowanego pod pierzyną. Teraz wiedziałem co mam robić. Siedziałem na ławce w korytarzu komendy gdy zobaczyłem tego mężczyznę na schodach, ubranego w mundur milicjanta. Gdy przypadkowo, chyba z zawodowej ciekawości spojrzał w moje oczy, zadrżałem. Jego oczy były jasnoniebieskie, zimne i przenikliwe.
A więc to on – pomyślałem – to te oczy widziała moja matka w ostatnich minutach swojego życia. Patrząc na masywną postać mężczyzny, którego kiedyś przewróciłem robiąc unik przed uderzeniem, powziąłem ostateczną decyzję. - Teraz słyszę, że ktoś otwiera drzwi. Kładę się na swoim łóżku i zamykam oczy.
- Dzień dobry – jak zwykle głos lekarza niby przyjazny ale kryjący w sobie nutę niecierpliwości – przypomniał pan sobie jeszcze jakieś szczegóły ze swojego życia?
W tym momencie głowa mi pękała od tego obrazu, który nosiłem w sobie, a o którym opowiadałem Władkowi. Nie mogłem pozbierać myśli, więc udawałem że śpię.
- Panie Józefie – to znów głos lekarza bardziej niecierpliwy – niech pan nie udaje że śpi. Przecież widzę, że lekarstwa leżą na stoliku, które pana usypiają.
Zastanawiam się przez chwilę co odpowiedzieć. Błąkam się myślami po swojej głowie jak po biurku zawalonym papierami i wybieram jedną kartkę. Już wiem.
- Miałem dziewczynę – zacząłem – to znaczy chciałem ją mieć, ale to nie było takie proste. Mieszkała na sąsiedniej ulicy w dwupiętrowym poniemieckim domu. Widywałem ją czasem jak wracała ze szkoły mijając bramy bez strachu, dumna, z podniesioną głową. To było w tym czasie gdy byłem uczniem liceum. Pewnego dnia gdy dziewczyna wracała ze szkoły ja, Grzesiek i Bogdan, staliśmy w swojej bramie rozmawiając i obserwując ulicę. Gdy mijała nas, Bogdan wyszedł na środek chodnika zagradzając jej drogę. Dziewczyna nie zatrzymując się przeszła obok z podniesiona głową. - Hej ty – powiedział do jej pleców Bogdan – nie bądź taka dumna i sztywna jakbyś kij połknęła. Lepiej chodź do nas. – Odpierdolcie się ode mnie – powiedziała dziewczyna ledwie odwracając głowę w naszą stronę, a nas zamurowało. Od tego dnia, gdy Elżbieta, bo tak miała na imię dziewczyna z jasnymi włosami, szła ulicą, chowaliśmy się w głąb bramy, żeby nas nie zauważyła.
- Cóż w tym jest ciekawego? – to pytanie lekarza wyrwało mnie z tej bramy i tej ulicy – przecież po każdej ulicy chodziły dziewczyny, a chłopcy je podrywali.
- Ale to była wyjątkowa dziewczyna- piękna i dumna. Wcale nas się nie bała. A inne dziewczyny bały się chodzić same po ulicy, bo bały się nas nie wiadomo dlaczego.
- Przecież mówił pan o tej zgwałconej koleżance, którą uratowaliście?
- Tak ale one mieszkały na naszej ulicy, a Elżbieta sprowadziła się z rodzicami nie wiadomo skąd. Dlatego znalazła się obiektem naszego zainteresowania i pożądania. Od tego czasu wszyscy trzej wypatrywaliśmy jej postaci na ulicy, ale każdy indywidualnie, nie informując o tym pozostałych. Trwało to całą wiosnę i lato, gdy zdarzyła się katastrofa. To był poniedziałek gdy wybuchł pożar na ulicy. Zapaliła się drewniana klatka schodowa w jednej z kamienic. Pożar rozprzestrzenił się bardzo szybko i nim przyjechała straż pożarna, już trzy przylegające do siebie kamienice paliły się, odcinając mieszkańcom ucieczkę przez drewniane klatki schodowe. Gdy wracałem ze szkoły i zbliżałem się do palących się kamienic zobaczyłem ludzi uciekających po dachach z płonących kamienic na dachy nie zajęte przez pożar. Z płonących kamienic wypadały okna na chodnik zagrażając przechodniom i gapiom. Gdy zobaczyłem Elżbietę, która jak zwykle wracając ze szkoły szła dumna z podniesioną głową i zbliża się niebezpiecznie blisko wypadających szyb i okien, zareagowałem natychmiast. Podbiegłem do niej, chwyciłem mocno za rękę i pociągnąłem na środek jezdni mimo jej oporu. Gdy byliśmy już prawie po przeciwnej stronie jezdni, z dachu palącego budynku oderwały się w dodatku dachówki i runęły obok nas na jezdnię. Elżbieta spojrzała na mnie przerażona i jednocześnie wdzięczna za pomoc. – Dziękuję – wyszeptała. Wyrwała swoją rękę z mojego uścisku i oddaliła się. Zostałem w miejscu, czując jeszcze ciepło jej ciała, które przeniknęło mnie całego. A może było to ciepło bijące od palących się kamienic. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to było ciepło bijące z mojego serca. Tak zaczęła się moja następna miłosna historia.
- To która to już historia? – w głosie lekarza wyczułem niecierpliwość i drwinę.
- Przygoda z Elżbietą była drugą i jak szybko się zaczęła tak szybko się skończyła – odpowiedziałem.
- Dlaczego? – teraz lekarz wykazał zainteresowanie – niech pan opowie.
- Od tego spotkania przy palących się kamienicach, gdzie uratowałem Elżbietę przed spadającymi dachówkami zacząłem spotykać się z nią codziennie, to znaczy codziennie czekałem na nią w bramie mojej kamienicy a później odprowadzałem ją pod szkołę. Uczęszczała do technikum ekonomicznego. Prawie codziennie czekałem na nią, gdy wracała ze szkoły i odprowadzałem ją pod jej dom. Nigdy nie wchodziłem do jej mieszkania. Po pewnym czasie namówiłem Elżbietę, żeby zapisała się do harcerstwa. Zrobiła to i wtedy spotykaliśmy się częściej na zbiorkach. Już podczas najbliższych wakacji pojechaliśmy na obóz do Ustki. To był piękny okres w moim życiu. Byłem przez całą dobę obok Elżbiety, wpatrzony w nią i bardzo zakochany. Niestety, gdy któregoś popołudnia chciałem z nią porozmawiać i poszedłem do jej namiotu, zastałem tylko jej cztery koleżanki, które z dziwnymi uśmieszkami oznajmiły, żebym poszukał jej w namiocie Andrzeja, zastępcy komendanta. Jego namiot stał poza obozem, ukryty w małym zagajniku. Gdy znalazłem się obok, usłyszałem rozmowę ale cichą, przytłumioną. Zbliżyłem się i przez szparę, którą tworzyły dwie poły namiotu zajrzałem do środka. Zobaczyłem Elżbietę w objęciach Andrzeja leżących na jego polowym łóżku.
- Ależ pan miał pecha panie Józefie – głos lekarza przywrócił mnie do teraźniejszości, do której chętnie wróciłem po tamtych wspomnieniach.
- W tamtym momencie – kontynuowałem – gdy patrzyłem na leżących w namiocie, stałem jak zamurowany. Nie wiedziałem co mam robić i co mam myśleć. Właściwie to nie myślałem. Moje serce pękało na kawałki, a ja wycofywałem się rozrzucając te kawałki na wszystkie strony. Od tego czasu nie odezwałem się już ani razu do Elżbiety, mimo jej prób porozmawiania ze mną. Wróciliśmy razem ale osobno do naszego miasta i na nasze sąsiadujące ze sobą ulice. To już któryś raz z rzędu, gdy moja ulica znów mnie wypluła i przyjęła, chociaż ja tego nie chciałem, ale to było jedyne miejsce, gdzie mogłem zamieszkać. Elżbietę spotykałem tylko od czasu do czasu, wracającą ze szkoły z Andrzejem pod rękę.
- Dobrze panie Józefie – to niech pan sobie przypomni coś z innego okresu, który pan na pewno pamięta. Może wielka powódź w Kłodzku coś panu mówi – lekarz był na pewno zainteresowany, co mnie bardzo ucieszyło.
- Zaraz, zaraz – powiedziałem grzebiąc w swoich myślach brutalnie, jakimś metalowym narzędziem. Ale nic nie mogłem odgrzebać. W mojej głowie pojawiła się pustka. Leżałem przerażony. Milczałem.
- Panie Józefie, panie Józefie – głos lekarza był niespokojny – co się stało?
- Nie wiem, ale zaraz sobie przypomnę – odpowiedziałem. Zamknąłem oczy i szukałem tego co związane było z powodzią. Ale to było ponad moje siły. Przypomniałem sobie tylko płynącą przez miasto wodę i siebie, który czai się obok kamiennego mostu czekający na okazję. Nie mogłem sobie nic więcej przypomnieć.
Myślałem i myślałem i nic. Wszystko co było przed powodzią zapisało się w mojej pamięci ale co było podczas powodzi i po niej już nie istniało.
Próbowałem zanurzyć się w tę powódź i wyłowić jakieś szczątki obrazów, ale nic nie mogłem dostrzec ani przypomnieć. Widocznie woda wypłukała moją pamięć dokładnie.
- Nic nie pamiętam panie doktorze – powiedziałem zagubiony w teraźniejszości i tej powodziowej przeszłości.
- Niemożliwie – stwierdził kategorycznie lekarz – musi pan pamiętać ten okres, skoro pan pamięta cały okres przed powodzią. Niech pan odpocznie i przypomni sobie. Przyjdę jutro to mi pan opowie. Niech pan pamięta o swoich lekach leżących na szafce. Musi je pan zażywać regularnie, przypominam.
Lekarz wyszedł bardzo cicho i zamknął za sobą drzwi. Wstałem natychmiast i zbliżyłem się do Władka, który cały czas przysłuchiwał się mojej rozmowie z lekarzem. Stałem obok jego łóżka i patrzyłem w jego zmienioną twarz. Nie wiedziałem skąd ta zmiana i czym się charakteryzuje.
- Nie wiem co sobie myślisz – powiedziałem do niego – ale ja naprawdę nie pamiętam nic z tego okresu, gdy była wielka powódź. Wiem tylko, że powódź była.
- Musisz pamiętać bo to bardzo ważny okres w twoim życiu – powiedział Władek normalnym głosem co mnie tak zaskoczyło, że aż usiadłem na taborecie obok. Teraz dopiero zauważyłem, że jego oczy patrzą na mnie bardzo przenikliwie i podejrzliwie. Gdy je zamknął i zapadł w drzemkę pomyślałem sobie, że staję się chyba nienormalny i przez to podejrzliwy.
Następnego dnia, po śniadaniu, które jak zwykle zjadłem w obecności pielęgniarki, postanowiłem, że nie będę brał tabletek, które według mnie źle wpływały na moją pamięć. Gdy tylko pielęgniarka odeszła od mojego łóżka podchodząc do Władka, schowałem tabletki pod poduszkę, pijąc ostentacyjnie wodę. Pielęgniarka wyszła a ja udawałem, że śpię. Minęło pół godziny, gdy do sali wszedł lekarz ale bez białego fartucha i bez pielęgniarki. Zatrzymał się obok mojego łóżka, popatrzył na mnie głęboko śpiącego i zwrócił się do Władka.
- Koniec tego cyrku – powiedział – ten skurwiel chyba nic więcej nie powie. Znamy już jego cały pieprzony życiorys a nie wiemy tego co najważniejsze.
- Mam już dość udawanie niemowy komisarzu – powiedział Władek stając obok mężczyzny.
*
Słyszałem każde słowo, a wydawało mi się jakby to był sen. Nie mogłem zrozumieć co to znaczy cyrk z tym udawaniem niemowy. I co znaczy ten zwrot panie komisarzu. Z wrażenia otworzyłem oczy.
- Obudziłeś się skurwielu – powiedział lekarz, a właściwie komisarz. Koniec udawania. Znamy twój życiorys na pamięć. Lepiej niż ty go znasz. Leż teraz i słuchaj.
Lekarz czyli komisarz usiadł na taborecie obok mojego łóżka i tak samo zrobił Władek przynosząc sobie taboret stojący obok jego łóżka. Komisarz otworzył grubą teczkę, którą przyniósł ze sobą, i podał ją Władkowi. Czytaj – powiedział.
„Józef Napierkowski – urodzony dnia dwudziestego czwartego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku w Kłodzku na ul. Łukasińskiego sześćdziesiąt dziewięć w mieszkaniu z numerem drugim.
- Przestańcie! – krzyknąłem – co wy chcecie ode mnie. Odpierdolcie się.
- Nie krzycz skurwielu, tylko słuchaj co mamy do powiedzenia jeżeli nie chcesz siedzieć. Tam nie jest tak wygodnie i luksusowo jak tutaj. Masz szczęście, że dopadła cię jakaś durna choroba, ale poradzimy sobie mimo niej. Wiemy już, że miałeś trudne dzieciństwo i dorosłe życie też pogmatwane. Wiemy, że ożeniłeś się i zaraz zostałeś porzucony przez kobietę, bo byłeś niedostosowany do życia z kimkolwiek. Wiemy że pracowałeś na kolei jako zawiadowca i wyrzucony z pracy, bo zamiast pilnować pociągów siedziałeś i czytałeś jakąś książkę nie mogąc się od niej oderwać. Wiemy, że uciekłeś z Polski ale o tym sam nam opowiedziałeś, a po powrocie byłeś bezrobotny i tułałeś się po ulicy, aż znalazłeś miejsce u kolegi Krzyśka, który mieszkał gdzieś po drugiej stronie twierdzy. O nim nigdy nie wspomniałeś bo wyrzucił cię z mieszkania, gdy przyprowadziłeś bezpańskiego kundla, spotkanego na ulicy. Wiemy o każdym twoim kroku aż do wielkiej powodzi. Czy przypominasz sobie tego milicjanta, który przesłuchiwał ciebie i kolegów w domu na ul. Wodnej. Pamiętasz bo opowiadałeś o nim. Czy pamiętasz tych milicjantów, którzy przesłuchiwali cię po powrocie z Wiednia. To oni wpadli na twój trop. Oni znali historię śmierci twojej matki, i wiedzieli, że był to tylko wypadek przy pracy operacyjnej. Wiemy, że rozpoznałeś tego milicjanta, który udusił twoją matkę i śledziłeś go bardzo długo, aż do tej wielkiej powodzi pamiętnego roku. To był emerytowany komendant już nie milicji tylko policji, który w czasie wielkiej powodzi zaginął. Ty wiesz na pewno gdzie on jest, bo wiemy, że byłeś ostatnią osobą, która go widziała. Znaleźliśmy jego aparat fotograficzny i na jednym z ostatnich zdjęć jesteś ty. Pan Karol był wtedy na moście i robił zdjęcia. Nigdy nie odnaleźliśmy ciała, ale wiemy, że nie mógł utonąć, bo był bardzo ostrożny i nigdy by się nie zbliżył do wody. Jego aparat leżał na chodniku, co było bardzo dziwne, gdyż nigdy nie rozstawał się z nim.
Leżałem jak sparaliżowany. Intensywnie myślałem – a więc to tak. Cały ten cyrk był po to żeby wydrzeć z mojej głowy to co było celem mojego życia, ukarania sprawcy za to, że on wcześniej ukarał mnie, małego chłopca pozostawiając bezbronnego na pastwę ulicy. Kontynuowałem czytanie książki mojego życia, które rozpocząłem trzy dni temu, w tej sali, książki, którą zapisałem tylko w swojej głowie, a której fragmenty przekazałem Władkowi i temu niby lekarzowi , który tak naprawdę był śledczym. Wróciłem myślami do tamtego okresu z czasu powodzi. Zamknąłem oczy wysilając pamięć. Pamięć wracała bardzo powoli, właściwie sączyła się małym strumykiem.
- Woda wzbierała od wieczora tamtego ciepłego lata. Zrobiło się najpierw ciemno jeszcze przed zachodem słońca. Chmury wisiały nad miastem jak czarna puchowa pierzyna zakrywając niebo po horyzont. Nagle zaczęło padać. To nie był deszcz tylko strugi wody lejące się z czarnych chmur. Przypomniałem sobie, że obudziłem się wówczas w swoim ukryciu, czyli wnęce pod mostem z figurami, które w tym czasie było moim schronieniem. Musiałem uciekać, bo woda wlewała się do mojej kryjówki. Na moście zbierali się ludzie obserwując wzbierającą i wylewającą z koryta kanału wodę. Obserwowałem wodę i ludzi. Dostrzegłem go jak stał z aparatem w ręku robiąc zdjęcia. Namyślałem się tylko chwilę. Podszedłem do niego.
- Proszę pana – powiedziałem – potrzebuję pomocy. Tutaj pod mostem został mój kolega, który nie może chodzić bo ma uszkodzone kolano. Trzeba go wyciągnąć. Mężczyzna chwilę przyglądał się i stwierdzając widocznie, że mówię prawdę udał się za mną. Zeszliśmy pod most, gdzie woda zaczęła już zalewać chodnik położony wzdłuż kanału. Wskazałem na wnękę i wszedłem do niej. Gdy mężczyzna schylając się wchodził za mną, uderzyłem go dużym kamieniem w głowę. Padł natychmiast tracąc przytomność. Wtedy związałem go sznurami i przywiązałem do metalowego łańcucha przymocowanego do muru wewnątrz. Zabrałem jego aparat i szybko wyszedłem, kierując się na most. Stałem tam, obserwując jak moja kryjówka zapełnia się wodą, której poziom podnosi się coraz wyżej, aż znika pod nią, cały teren otaczający kanał. Aparat mężczyzny położyłem na chodniku.
- Nic nie pamiętam z tego okresu powodzi – powiedziałem.
*
Gdy następnego dnia wypisali mnie z tego ośrodka, jako nieszkodliwego wariata, pojechałem autobusem do Kłodzka. Skierowałem się od razu na most z figurami i zszedłem na ścieżkę biegnącą wzdłuż kanału. Zatrzymałem się przed wnęką częściowo zasypaną. Schyliłem się i wszedłem do środka. Zobaczyłem tylko trochę kamieni i jakieś kartony świadczące o tym, że ktoś przebywał tutaj niedawno. Szukałem metalowego łańcucha i haka na jednej ze ścian. Nic nie znalazłem, żadnego łańcucha, żadnego haka. Nic co mogłoby świadczyć, że w tym miejscu wydarzyło się coś tragicznego. Gdy wychodziłem z wnęki w murze zobaczyłem mężczyznę, który stał na ścieżce i przyglądał mi się z szeroko otwartymi ustami.
- To niemożliwe, niemożliwe – wykrztusił. To ty Józek – naprawdę ty.
Teraz ja zrobiłem wielkie oczy.
- O co panu chodzi? – spytałem.
- To nie pamiętasz mnie. Przecież uratowałem cię w czasie powodzi. Przypomnij sobie. W tym miejscu właśnie ledwo uszedłeś z życiem.
- Jak to? – spytałem. Ty.. mnie ...uratowałeś – jąkałem się.
- Tak. Gdy podczas powodzi woda wdarła się do tej kryjówki, w której mieszkaliśmy razem, ja byłem w mieście a ty pijany spałeś w niej. Gdy wróciłem, kryjówka już w połowie była zalana wodą, a ty prawie nie żyłeś. Poprosiłem jakiegoś faceta, który stał na moście i robił zdjęcia, żeby pomógł mi ciebie wyciągnąć. Razem wyciągnęliśmy cię aż na most. Byłeś reanimowany. Karetka zabrała cię i ślad po tobie zaginął. Dopiero dzisiaj.. niemożliwe, że po tylu latach. Co się z tobą działo?
- A co z tym facetem, który pomógł uratować mnie? – spytałem.
- Nie wiem. Zniknął. Tylko jego aparat fotograficzny znalazłem na chodniku. Oddałem jakiemuś przechodniowi żeby nie mieć kłopotów.
*
- Czy to wszystko co ma pan do powiedzenia? – głos śledczego przytłumiony był przez ściany obite grubą warstwą miękkiego materiału. – Mamy zapisane każde słowo, każdą myśl, którą pan wypowiedział w ośrodku podczas naszego śledztwa, a które teraz odtworzyliśmy. Niestety nadal nie znamy odpowiedzi, co stało się z byłym komendantem policji, zaginionym podczas wielkiej powodzi. Teraz będzie pan musiał przebywać tutaj, w bezpiecznym miejscu. Nie wiem czy pamięta pan, że próbował dwa razy popełnić samobójstwo, ale na szczęście nieudane. Nasi lekarze twierdzą , że pana przypadek jest bardzo trudny i nie wiadomo czy wróci pan do zdrowia.
- Czy będę mógł wrócić na swoją ulicę, chociaż na chwilę? – spytałem.
- Niestety. Jest pan teraz daleko od tamtego miasta, na drugim końcu Polski. Musi pan zapomnieć o swojej przeszłości a wówczas może zacznie pan żyć teraźniejszością.