Opowiadanie – Pęknięty horyzont – cz. III

Autor: 
Zbigniew Czyszczoń

Tadek został ranny w rękę a właściwie draśnięty. Sami opatrzyliśmy ranę nie przyznając się nikomu, że rana jest wynikiem postrzelenia. W tamtym momencie nawet nie próbowaliśmy gonić Staszka i jego kolegów.
- To musiało być bardzo traumatyczne przeżycie – stwierdził lekarz. A co się stało z tym który strzelał?
- Staszek zniknął, mimo że nikt go nie ścigał. Na pewno myślał, że zabił Tadka.
- Jak mógł zniknąć ktoś , kto przecież mieszkał na tej ulicy ze swoją matką?
– pytał z niedowierzaniem lekarz.
- Matka wiedziała gdzie przebywa jej syn, ale nie chciała powiedzieć – wyjaśniłem.
- To dziwne – powiedział lekarz. To jak to się stało, że niedawno znaleziono ludzkie kości w jednym z lochów. Prawdopodobnie należały do tego zaginionego kiedyś Staszka.
Informacja ta, uzyskana od lekarza zmroziła mnie. - Przecież nie może wiedzieć co się wtedy stało, bo nikt nie zdradził tego – pomyślałem.
- Może pan coś sobie przypomina z tamtego okresu. Jakieś rozmowy, albo coś co mogłoby naprowadzić na ślad jego zaginięcia – spytał lekarz.
- To było bardzo dziwne zniknięcie dla nas – odpowiedziałem – wszyscy mówili, że Staszek uciekł przez zieloną granicę gdzieś na zachód.
- Nie będę już pana męczył – powiedział lekarz i wyszedł wyraźnie zadowolony z rozmowy.
Teraz miałem czas tylko dla siebie, do przemyślenia tego co stało się w tamtym czasie, po zranieniu naszego kolegi. Tajemnice mają to do siebie, że mogą ciążyć tak bardzo, że po pewnym czasie pod wpływem tego ciężaru przełamują ciemną barierę milczenia i ukazują się w świetle dnia, odkryte. Tak się stało z moją głową, która pękała od ciężaru tej jednej z tajemnic. Wstałem z łóżka i usiadłem na taborecie obok Władka, który patrzył na mnie wystraszonymi oczami.
- Nie bój się Władek – powiedziałem – nic ci nie grozi z mojej strony. Chciałem tylko opowiedzieć co tak naprawdę stało się ze Staszkiem, który zastrzelił naszego kolegę Tadka. To był tylko przypadek, gdy Bogdan znalazł na twierdzy kryjówkę Staszka w jednym z lochów. Gdy pewnego dnia zobaczył go wychodzącego z niego z pistoletem w dłoni, próbował uciec, ale Staszek strzelił w jego kierunku. Na szczęście nie trafił, a wówczas Bogdan wypalił ze swojego samopału i trafił Staszka w głowę. Warszawiak zginął na miejscu. Gdy Bogdan poinformował o tym zdarzeniu mnie i Grześka, postanowiliśmy pomóc koledze ukryć ciało. Schowaliśmy go głęboko na dnie niedokończonego lochu przykrywając grubą warstwą kamieni. Złożyliśmy uroczystą przysięgę, że nikomu nie powiemy o tym co się stało tutaj na twierdzy. I dotrzymaliśmy przysięgi do dzisiaj. Ale Tobie Władek mogłem powiedzieć, bo ty milczysz i nikomu nie powiesz, czyli to tak jakbym nikomu nie zdradził tajemnicy. Położyłem się, zapadając w płytki sen. Wydaje mi się, że czułem ukłucie w rękę i dlatego spałem znów bardzo długo i niespokojnie.
- Witam ponownie panie Józefie – usłyszałem głos lekarza – chyba jest pan wypoczęty. Spał pan kilka godzin. Jest pan w stanie kontynuować swoją opowieść? – spytał.
Cóż mogłem począć. Musiałem mówić żeby do końca nie zwariować. Zacząłem. - Dzwony, jeszcze słyszę ich dźwięk. Dzwony otaczały mnie od urodzenia. Dzwony, które znajdowały się w wieży kościelnej były niedaleko. Drugie dzwony znajdowały się w wieży ratusza. To były dzwony zegarowe, ogłaszające upływ czasu. Zawsze dźwięki dzwonów kościelnych spotykały się z dźwiękami zegara ratuszowego i zderzały na mojej ulicy tworząc muzykę, która wypełniała ją i wszystkie znajdujące się przy niej mieszkania. W jednej z kamienic na trzecim piętrze mieszkał samotny starszy mężczyzna, który był nauczycielem muzyki. Grał na gitarze, a przyjechał jako repatriant ze Lwowa, gdzie przed wojną ukończył konserwatorium. Był samotnikiem i z nikim poza pracą w szkole muzycznej się nie spotykał. Czasami przyjmował u siebie na prywatnych lekcjach uczniów pragnących nauczyć się szybko grać na gitarze. Nasz kolega Grzegorz był jednym z tych uczniów. Zazdrościliśmy mu bardzo, że stać go było na prywatne lekcje. Dla nas nieosiągalne. Gdy tego dnia Grzesiek umówił się na lekcję nauki, odprowadziliśmy go pod kamienicę, w której mieszkał jego nauczyciel pan Markowski. Grzesiek wszedł na górę, na trzecie piętro a my czekaliśmy jeszcze chwilę przed wejściem. Już mieliśmy odejść i jak zwykle zatrzymać się w bramie Bogdana, w której staliśmy bez planu, ale razem, czując się wspólnotą, która nas łączyła bardziej niż rodzina. Tym razem było inaczej. Jeszcze nie odeszliśmy od bramy gdy usłyszeliśmy krzyk naszego kolegi Grześka. Był to przerażający krzyk. Zawróciliśmy natychmiast i spotkaliśmy przerażonego kolegę, który wybiegał z tej wysokiej kamienicy. - Co się stało? – zapytał jak zwykle opanowany Bogdan. - On, on – jąkał się Grzesiek – on się powiesił. - Co? – spytaliśmy chórem – jak to powiesił się? Wbiegliśmy na trzecie piętro, i wpadliśmy do mieszkania przez otwarte drzwi bardziej ciekawi niż wystraszeni. Dopiero w progu zamarliśmy z przerażenia. Nad stołem wisiał pan Markowski nauczyciel gry na gitarze. Sznur zaciśnięty na jego szyi był przymocowany do żyrandola. Staliśmy tak jak zdziwione słupy soli na wyschniętym słonym jeziorze. - Uciekajmy stąd – krzyknął Bogdan. Ruszyliśmy do wyjścia i zbiegliśmy na dół. Z tego co słyszeliśmy na ulicy, bo ulica była jak odbiornik radiowy, dowiedzieliśmy się, że pan Markowski był członkiem jakiejś organizacji , która walczyła z komunizmem i został ujawniony, więc musiał uciekać, a ponieważ nie miał dokąd uciec więc wybrał bezkres. Ulica szeptała też, że sam tego nie zrobił, bo nie miał możliwości zawiesić sznura tak wysoko bez drabiny, której nie posiadał.
- Co pan wtedy czuł panie Józefie? – zapytał lekarz.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią. Cóż mogłem wtedy czuć? Na pewno przerażenie i strach, że życie ludzkie i moje też jest tak kruche.
- Czułem strach, wielki strach – odpowiedziałem.
- Czy nie zwrócił pan uwagi na to, że temu panu ktoś pomógł w podróży w zaświaty? – spytał lekarz.
Wówczas przypomniałem sobie dramatyczne sytuacje z wcześniejszego okresu. Przypominałem sobie samobójczą śmierć milicjanta i te wszystkie przypadki gdy ktoś z mojego otoczenia umierał. Nie – pomyślałem – to były tylko obce osoby. A moja matka? – to jest tylko moja tajemnica.
- Panie Józefie – to głos lekarza, bardziej natarczywy niż zazwyczaj – czy nie pamięta pan osób, które w tym czasie znajdowały się w pobliżu, albo wychodziły z tych, jak pan to określił rodzinnych kamienic?
Wiedziałem o co chodzi lekarzowi, ale postanowiłem milczeć. To była tylko moja tajemnica, którą rozwiązywałem długie lata. Gdy lekarz wyszedł, wstałem ze swojego łóżka i podszedłem do Władka, który smacznie spał i chrapał nieświadomy tego, co dzieje się obok. Potrząsnąłem nim mocno, aż otworzył zaspane oczy wracając do rzeczywistości
- Aha – powiedział. Po tym komunikacie wiedziałem, że jest gotów przyjmować moje opowiadania i wchłaniać je jak gąbka nie czując tego co ta gąbka zawiera. Dla mnie było to obojętne. Miałem potrzebę opowiadania, albo spowiadania się. Już nie rozróżniałem tych pojęć.
- Słyszałeś Władek, co powiedziałem lekarzowi. To nie wszystko jest prawdą. Domyślaliśmy się, że w tej kamienicy ktoś popełnił morderstwo. Wiedzieliśmy o tym i bardzo baliśmy się, bo za dużo dostrzegaliśmy, a to było bardzo niebezpieczne. W tym czasie ja byłem uczniem liceum i tam spotkałem się z kolegami i koleżankami, których horyzonty władza otwierała, nie wiedząc, że otwiera je na świat, który jest wolny. A to nie był ten świat, w którym żyliśmy. Wymknęliśmy się systemowi, korzystając z okazji remontu czyli likwidacji kaplicy w dawnym kolegium, które przywłaszczyło liceum i zabrane stamtąd krzyże (a było ich spora ilość w różnych rozmiarach) powiesiliśmy w kilku klasach. Okazało się że była to wielka zbrodnia, za którą groziło co najmniej wydalenie ze szkoły a może więzienie. Tylko nasza szkolna solidarność pozwoliła nam uchronić się przed najgorszymi konsekwencjami. Te lata sześćdziesiąte to był już okres pobudki. Społeczeństwo budziło się, uciskane przez władzę ze wszystkich stron. Moja ulica żyła normalnym trybem. Cóż mogło się dziać daleko od centrum. Tutaj życie toczyło się utartym szlakiem. Rodziły się dzieci, starzy ludzie umierali a my, pokolenie powojenne szukaliśmy swojego miejsca, którego nikt nam nie wskazywał. Zdani byliśmy tylko na siebie.
Pewnego dnia w naszym liceum zjawili się studenci z Wrocławia, którzy opowiadali nam jak powinna wyglądać wolna Polska. Podczas tajnych spotkań w różnych miejscach szkoły dowiedzieliśmy się, że na uczelniach w całej Polsce studenci protestują przeciwko władzy, która ogranicza wolność, szczególnie wolność myśli i wypowiedzi, uważając że ta niby wolność jest skierowana na obalenie ustroju, który jest najlepszym ustrojem w świecie. Dla nas uczniów liceum były to zrozumiałe słowa, gdyż doświadczyliśmy już strach po tym jak zawiesiliśmy krzyże w klasach, po których UB szalało. Studenci zaproponowali nam, to znaczy niewielkiej grupie wolnych, zdesperowanych uczniów włączyć się do protestów. Mieliśmy zadanie powiesić wielki baner na widocznych z daleka murach twierdzy z napisem PRECZ Z KOMUNĄ. Dla naszej bardzo zaangażowanej czteroosobowej grupy to była wyśmienita okazja popisać się odwagą. Dwa dni po wyjeździe studentów, ciemną nocą weszliśmy pod mury twierdzy.
I przymocowaliśmy najwyżej jak tylko potrafiliśmy wielki baner z napisem. Następnego dnia zobaczyliśmy nasze dzieło znajdujące się wysoko nad dachami kamienic przylegających do twierdzy, które oglądali zdumieni mieszkańcy miasta. Nie wiem jak to się stało, że następnego dnia, ja i moich dwóch kolegów, zostaliśmy aresztowani przez dwóch milicjantów. Nie zostaliśmy jednak zaprowadzeni na komendę, tylko do jakiegoś mieszkania na ulicy Wodnej, gdzie czekał na nas jeszcze jeden milicjant siedzący za stołem. Już na wstępie otrzymałem dwa ciosy pałką w plecy, po których nie mogłem złapać tchu. Moi koledzy Romek i Krzysiek też zostali potraktowani podobnie. Staliśmy tak naprzeciw siedzącego za stołem milicjanta w mundurze, który był chyba najwyższy rangą w tym pomieszczeniu.
- I co? – spytał drwiąco – podoba się wam ten przytulny pokój i nasze przywitanie. Milczeliśmy wystraszeni. - To powiedzcie mi kto wam kazał powiesić tę szmatę na murach twierdzy? Milczeliśmy. - Do kurwy nędzy – ryknął na nas. Chcecie jeszcze oberwać.
- My nic nie wiemy o żadnej szmacie – tłumaczyłem zdecydowanym głosem. Nikt nas przecież nie złapał na gorącym uczynku więc te zarzuty są bezpodstawne.
- Ty mądralo – zaśmiał się siedzący za stołem milicjant – chcesz żebym ci udowodnił. Zdradził was kolega z waszej klasy, który o wszystkim nam opowiedział. Już w tym momencie byłem pewien, że mężczyzna blefuje, bo żaden kolega nic nie wiedział o naszej akcji. Domyślali się tylko łapiąc nas przypadkowo, bo nie byli nawet pewni, czy to nasza trójka powiesiła krzyże w klasach przy okazji remontu kaplicy.
- Nikt nas nie zdradził, bo nic nie zrobiliśmy – odpowiedziałem pewnym głosem, co trochę zdeprymowało milicjanta, siedzącego naprzeciw nas stojących przed stołem. – Poza tym znamy swoje prawa. Zaraz będą nas szukać rodzice i na pewno nas znajdą tutaj bo nasi koledzy szli za nami i wiedzą gdzie jesteśmy. Głos prowadzącego złagodniał.
- Nie bądź taki mądry, bo możemy też zająć się waszymi rodzicami. My wszystko potrafimy.
- Tak – odpowiedziałem – wszystko i śladów nie zostawiacie co?
Milicjant poczerwieniał nagle, wstał z krzesła, minął stół i zamachnął się na mnie próbując uderzyć w twarz. Nie wiedział tylko, że ja umiem walczyć.
W ostatniej chwili, gdy jego pięść kierowała się w moją stronę, zrobiłem unik pociągając jego rękę, co spowodowało, że runął na podłogę przed naszymi nogami. W tym momencie zrobił się zamęt, bo pozostali milicjanci ruszyli z pomocą swojemu przełożonemu. Korzystając z zamieszania Krzysiek otworzył drzwi i wszyscy trzej wybiegliśmy na schody, z których wybiegliśmy na ulicę i biegiem w stronę twierdzy. Dwóch milicjantów ruszyło za nami, ale byliśmy szybsi od nich. Gdy minęliśmy moją ulicę i wbiegaliśmy na ścieżkę okalającą twierdzę, obejrzałem się. Dwóch milicjantów, ciężko oddychających po biegu zatrzymało się daleko za nami. Chwilę stali, po czym odwrócili się i skierowali w stronę miasta.
- Ale odważny jesteś – stwierdził z podziwem Romek, który mieszkał
w innej części miasta. Skąd u ciebie taka odwaga.
- Pokazałem ręką na ulicę. - Stąd ta odwaga.
- Jak to stąd? – spytał Romek
- To bardzo długa historia – odpowiedziałem.
c.d.n.

Wydania: