Opowiadanie: Zagubieni
Droga wiodła cały czas pod górę, ale nie czułem tego. Szedłem tak, jakbym unosił się nad szutrową drogą, prowadzącą na szczyt. Zawsze tak się czuję w tym górzystym terenie, gdy wszystkie troski i problemy zostawiam gdzieś daleko za sobą. Tego jesiennego dnia pogoda sprzyjała mi w wędrówce. Upajałem się kolorami liści, które mieniły się barwami złota, brązu i czerwieni. Plecak, który dźwigałem, też dostosował się do tego magicznego zakątka, bo był tak lekki jakby nic nie ważył.
W taki dzień przyroda pokazuje tylko tę jedną najpiękniejszą swoją stronę – kolorowe, mimo że przemijające, ale pełne piękna życie. Pandemia tutaj nie docierała, gdyż nie miała szans wygrać z przestrzenią pełną śpiewu ptaków i szeptów drzew.
Szedłem zauroczony pięknem przyrody, szczęśliwy, że jestem jej częścią, a ona przyjmuje mnie do swojej rodziny. W pewnym momencie zobaczyłem ich, gdyż szedłem trochę szybciej niż dwie osoby przede mną. Gdy doszedłem do nich, zwolniłem tempo marszu. Ubrani byli jak prawdziwi turyści, buty, kurtki i kijki w rękach. Szli równym niespiesznym krokiem. Gdy pozdrowiłem ich mijając, oboje odwrócili głowę w moją stronę i jak na komendę odpowiedzieli jednocześnie „dzień dobry”. Dyskretnie obejrzałem dwoje turystów. Mężczyzna, wysoki z pasmem siwych włosów wysuwających się spod nakrycia głowy, w okularach przeciwsłonecznych i kobieta z twarzą o regularnych rysach i co mnie zaskoczyło, smutnych oczach.
- Widzę, że pan jest na służbie – powiedziała po tym jak spostrzegła na mojej kurtce niebieski krzyż.
- Tak odpowiedziałem. Mam dyżur.
- Widzę, że ma pan apteczkę i radio. Czy coś się stało?
- Nie – odpowiedziałem. W tak piękną pogodę zawsze wyruszam na patrol. W dyżurce został kolega.
- Czyli idzie pan w tę samą stronę co my?
- Ta droga prowadzi tylko w jednym kierunku – odpowiedziałem – do schroniska.
- Jak to dobrze, że pana spotkaliśmy. My jesteśmy tu pierwszy raz. Samochód zostawiliśmy na parkingu. Czy ta trasa jest trudna, bo mój mąż ma uszkodzone kolano i nie może się forsować?
- Akurat ta trasa jest łagodna, tylko dłuższa od innych, więc dobrze państwo wybrali – powiedziałem. W tym momencie postanowiłem towarzyszyć nieznajomym turystom w drodze do schroniska.
Szliśmy dłuższy czas w milczeniu, a ja obserwowałem przyrodę i dyskretnie dwie osoby idące obok mnie. Mężczyzna szedł z pochyloną głową nie odzywając się, zapatrzony w szutrową drogę, tak jakby liczył leżące na niej kamienie.
- Skąd państwo przyjechali w te strony? - spytałem.
- Z Poznania. Odwiedzamy schroniska. To będzie nasze jedenaste.
- Zbieracie punkty na odznakę?
Kobieta nie odpowiedziała od razu. Spojrzała najpierw na swojego męża, a później na mnie
- Nie do końca. To nie jest główny cel naszej wyprawy.
Czekałem na dalsze wyjaśnienia, ale kobieta milczała. I znów szliśmy w pięknej scenerii jesieni, słuchając szumu strumienia płynącego wąwozem. Gdy pokonywaliśmy bardziej stromy odcinek odezwała się.
- Mój mąż umówił się z naszym synem w schronisku. Idziemy na spotkanie.
- To wspaniale, że macie syna, który kocha góry – powiedziałem.
- Pan pochodzi zapewne stąd i też kocha góry – stwierdziła – i zna je na pewno bardzo dobrze.
Szliśmy dalej wspinając się coraz wyżej, a ja opowiadałem o pięknie naszych gór, o turystach prawdziwych i tych nieodpowiedzialnych, o nieobliczalnej sile przyrody, o powodzi, która przeorała góry i o wiatrach łamiących drzewa jak zapałki. Mąż kobiety szedł jakoś dziwnie, jak robot, miarowym krokiem nie zwracając uwagi na otoczenie, a kobieta szła za nim słuchając mnie, tak mi się przynajmniej wydawało. Gdy spojrzałem w jej twarz, znów dostrzegłem w niej coś dziwnego. Mimo, że patrzyła na piękną jesienną scenerię, to w oczach nie dostrzegłem zachwytu, którego się spodziewałem. Niestety, jej spojrzenie sięgało tylko do najbliższych drzew i drogi, gdy omijała leżące tam kamienie.
- Syn państwa będzie czekać w schronisku? - Czy on tam zatrzymał się na dłużej? Może państwo będziecie tam nocować? – zasypałem kobietę pytaniami autentycznie zainteresowany ich spotkaniem w schronisku.
- Od niedawna, a właściwie od wczoraj. Mąż otrzymał taką wiadomość i dzisiaj rano wsiedliśmy do samochodu i znaleźliśmy się tutaj.
- Czy pan często pokonuje tę trasę?
– spytała kobieta.
- Bardzo często – odpowiedziałem. To jest moja droga ku słońcu w lecie, a do krainy śniegu w zimie.
- Musi pan być szczęśliwym człowiekiem przebywając w tak pięknych stronach.
- Czterdzieści dwa lata – powiedziała nagle bez żadnego sensu.
- Słucham? – Spytałem nie wiedząc o co chodzi.
- Dzisiaj nasz syn kończy czterdzieści dwa lata – powiedziała. To jest dzień jego urodzin.
- Wspaniała rocznica – stwierdziłem.
- Tak – odpowiedziała – piękna. Czekałem na dalsze słowa, które powinny paść po takim stwierdzeniu, ale kobieta milczała. Szliśmy więc znowu w milczeniu, i było tylko słychać nasze oddechy i cichy jęk kamieni przyciskanych naszymi butami.
- Dlaczego wasz syn nie umówił się z państwem na parkingu albo w hotelu? – spytałem, widząc że starsi państwo zwolnili kroku i w pewnym momencie zatrzymali się. Mężczyzna ciężko oddychał i patrzył tylko na kamienie leżące na trasie.
- Ale ... kobieta zawiesiła głos – to nie tak. Nasz syn nie wraca z nami. On zostanie w schronisku albo uda się do następnego.
Coś tajemniczego dostrzegłem w tych ogólnikowych stwierdzeniach. Nie drążyłem jednak tematu, skupiając się na obserwacji przyrody.
- Czy mogę w czymś pomóc – spytałem kobiety, widząc jak ciężko oddycha jej mąż.
- Nie potrzeba. Mąż podczas wędrówek uszkodził sobie kolano, a wiosną tego roku przeszedł Covid, z którego na szczęście już się wyleczył. Tylko jego płuca nie są jeszcze tak wydolne jak kiedyś. Nie może się forsować. - Ale on jest wytrawnym turystą – dodała.
Gdy wyszliśmy z lasu, dostrzegliśmy schronisko, oświetlone jesiennym słońcem, które wyglądało tak, jakby uśmiechem zachęcało turystów wychodzących ze ściany lasu, do zanurzenia się w jego wnętrzu. Małżonkowie nagle zatrzymali się. Wtedy mężczyzna odezwał się pierwszy raz, pomijając zdawkowe „dzień dobry” na początku naszego spotkania.
- A więc to jest schronisko Rafała – było to i zapytanie i stwierdzenie. Stał i patrzył przed siebie przez słoneczne okulary, mimo że słońce nie świeciło mu w oczy. Oboje zbliżali się do budynku powoli, odmierzając krokami odległość, tak jak zegar odmierza upływ czasu, powoli, miarowo ale bez zatrzymywania. Ja bezwiednie dostosowałem swój krok do ich kroku, chociaż schronisko przyciągało mnie swoją ukrytą grawitacją tak jak Ziemia przyciąga księżyc.
Sala w schronisku pełna była turystów i radosnego gwaru. Mężczyzna zatrzymał się na progu, zdjął okulary i zwrócił w stronę żony. - Zapytaj.
W tonie jego głosu można było odczytać oczekiwanie, nadzieję i niepewność. Wtedy dostrzegłem na jego twarzy głębokie bruzdy, które wyżłobił czas – tak mi się wydawało. Kobieta podeszła nieśmiało, prawie bojaźliwie do lady i spytała, w którym pokoju mieszka ich syn Rafał Kamiński. Jest wysokim, przystojnym mężczyzną o błękitnych oczach – wyjaśniła – ubrany jest w czerwoną turystyczną kurtkę bardzo charakterystyczną, bo na rękawie ma wydrukowaną mapę gór.
Chwilę trwało zanim właściciel schroniska odpowiedział.
- Nikt o takim nazwisku nie zgłosił się i nie nocował u mnie. Nie mogę też sobie przypomnieć wysokiego bruneta o niebieskich oczach, ubranego w tak charakterystyczną kurtkę. Na pewno zapamiętałbym taką osobę – dodał zdziwiony pytaniem kobiety.
Pytająca o syna kobieta w tym momencie odwróciła się i z pochyloną głową podeszła do męża, stojącego cały czas na progu sali.
- Nie ma go tutaj – wyszeptała.
- Znowu!! – krzyknął mężczyzna tak głośno, że w sali zapanowała cisza, a oczy siedzących przy stołach ludzi zwróciły się w jego stronę.
Obserwowałem całe zajście z zaciekawieniem i ze zdumieniem, bowiem w tym momencie dotarła do mnie absurdalność sytuacji. Nie mogłem zrozumieć jak to jest możliwe, że syn umawia się z rodzicami, którzy pokonują długą drogę samochodem i wspinają się z wielkim trudem do schroniska, w którym jego nie było. Mężczyzna stał jeszcze chwilę w progu, obserwując siedzących przy stołach turystów, jakby szukał znajomą twarz, po czym odwrócił się i zdecydowanym krokiem opuścił pomieszczenie. Jego żona podążyła za nim, a ja stałem przez chwilę jak zabetonowany. Dopiero gdy oboje zniknęli, coś mnie tknęło i wybiegłem na zewnątrz schroniska. Oboje oddalali się bardzo szybko, więc pobiegłem za nimi wołając do kobiety, żeby się zatrzymała. Kobieta usłyszała moje wołanie. Zatrzymała się.
- Co się stało? – spytałem.
Dopiero wtedy dostrzegłem łzy na jej twarzy, płynące po policzkach, których nawet nie wycierała.
- Nasz syn zaginął pięć lat temu – łkając tłumaczyła – wybrał się z kolegami na Ural i już nie powrócił. Był naszym jedynym, największym skarbem. Mój mąż uczył go wspinaczki, wyciągał w góry od dziecka. Ciągle zdobywali nowe szczyty, razem nocowali w śniegu. Nigdy nie uwierzył w jego śmierć. Mówi, że nasz Rafał żyje i przebywa w którymś ze schronisk. Twierdzi, że otrzymuje wiadomość, mówiącą o jego pobycie w górach ale ciągle w innych schroniskach. Te umówione spotkania z naszym synem, w które wierzy mój mąż trwają już pięć lat, ale za każdym razem zostaje tylko rozczarowanie... – kobieta wyrzucała z siebie informacje,
jakby chciała się uwolnić od wielkiego ciężaru. - Ale on nie poddaje się.
A ja już nie mam sił tłumaczyć mu, żeby przestał, żeby pozwolił mu odejść.
- Czy pani opowiadała komuś tę historię? – spytałem. Kobieta wytarła łzy z twarzy, spojrzała na mnie i powiedziała – nie, nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Pan jest pierwszą osobą, której zdradziłam nasz sekret. Odwróciła się i oddaliła, kierując w drogę powrotną do parkingu, a ja stałem jak jeszcze jedno drzewo, które w jednej sekundzie zapuściło głębokie korzenie na środku szutrowej drogi i nie mogło się ruszyć.
Gdy dwa tygodnie po spotkaniu małżonków znalazłem się znów w schronisku, spotkałem grupę kilkoro turystów, wracających z chatki ukrytej w leju, którzy z przejęciem opowiadali o niezwykłym spotkaniu. Otóż, gdy zbliżali się do drewnianego domku ukrytego wśród drzew, w której mieli zamiar zamieszkać, zobaczyli mężczyznę, który wybiegł z niej i zniknął w lesie uciekając przed nimi jakby czegoś się obawiał. Widzieli go wszyscy, chociaż tylko przez moment, ale doskonale zapamiętali jego twarz i sylwetką. Był to wysoki brunet i miał bardzo jasne, przerażone, niebieskie oczy. Mimo że grupa przebywała tam kilka dni, to nieznajomy nie pojawił się więcej.