Z kresowych wędrówek (2)

Autor: 
JANUSZ PUSZCZEWICZ
DSCN1429.jpg

W miarę możliwości staram się „tropić” wokół kresowe ślady i akcenty. I tak trafiłem ostatnio do Poraja nieopodal Częstochowy. To tu w miejscowej Galerii Sztuki Współczesnej otwarto pod koniec ub.r. wystawę prezentującą życie i twórczość Janusza Gniatkowskiego. To na jego piosenkach wychowało się niejedno powojenne pokolenie.
Jaki ma jednak związek wspomniany artysta z Kresami oraz z samą Ziemią Kłodzką?
Janusz Gniatkowski urodził się 6 czerwca 1928 r. we Lwowie. Mieszkał również z rodzicami w Stanisławowie, Stryju i Mizuniu Starym. Tu też stawiał jako dziecko swoje pierwsze artystyczne kroki, śpiewając w kościelnym chórze. Boleśnie przeżył wejście Niemców i Sowietów, ci pierwsi wywieżli go do przymusowej pracy na Dolnym Śląsku. Po wojnie los rzucił go jak setki mu podobnych na Śląsk a konkretnie do Katowic. Początkowo jego pasją był sport, grał w siatkówkę, trenował boks. Przypadkowo zgłosił się do organizowanego przez Radio Katowice konkursu młodych talentów i tu pełne zaskoczenie. Po emisji programu do radia napłynęły dziesiątki listów domagając się jego występów i kolejnych piosenek. Na jego talencie poznał się wtedy Zygmunt Kazanecki. W 1954 r. nagrał w Radiu Katowice swoją pierwszą piosenkę wraz ze słynną orkiestrą Jerzego Hararda, później nagrywał z kolejnymi słynnymi wtedy orkiestrami, że wspomnę tylko orkiestrę J. Cajnera, K. Turewicza czy Z. Wicharego. Od tego czasu jego artystyczna kariera potoczyła się wprost błyskawicznie.
Szczyt jego twórczości przypadł na lata 50 i 60. XX w., chociaż z powodzeniem występował jeszcze na początku lat 90. Zapełniał wtedy wielkie sale koncertowe, hale a nawet stadiony. Na stadionach gromadził zresztą rekordowe tłumy m.in. w Szczecinie czy w Bydgoszczy, gdzie przybyło 100 tys. osób. Rocznie dawał nawet 300 koncertów, co jest zapewne swoistym rekordem. Nie bez powodu zwany był przecież polskim Sinatrą czy Rudolfem Valentino polskiej piosenki. Marek Gaszyński pisał „ze względu na miękki, czarujący głos nazywany był polskim Bingiem Crosbym”. Po latach L. Kydryński podczas festiwalu w Opolu powiedział z kolei „kiedy Wielki Gniady – jak go popularnie nazywano – wchodził na estradę pensjonariuszki szalały nie gorzej niż na koncertach Beatlesów”. A jego wielki przebój Apassionata uznany został na najpopularniejszą piosenkę 35-lecia. Pisali dla niego najwybitniejsi wtedy kompozytorzy i autorzy tekstów, m.in. Szpilman, Klimczuk, Kazanecki czy Karasiński.
Jego popularność porównywana była wtedy z M. Foggiem. Wielu z nas pamięta go z tak wielkich przebojów jak m.in. Apassionata, Bella bella Donna, Arrivederci Roma, Mexicana, Kuba wyspa jak wulkan gorąca, Cicha woda, Voltare czy Wrocławskie gwiazdy.
Jego piosenki towarzyszyły mi również w moim dzieciństwie, praktycznie to na jego przebojach wychowało się moje pokolenie. Objechał praktycznie cały świat, nie śpiewałem jedynie w Australii i na Grenlandii – powiedział po latach.
Podczas licznych tras koncertowych m.in. po byłym ZSRR odwiedzał jak tylko mógł swój zawsze utęskniony Lwów, gdzie też koncertował. Po jednym z takich koncertów radzieckim zwyczajem urządzono przyjęcie na część gościa. Nie zabrakło na nim partyjnych notabli. Jeden nich zapytał wtedy artystę „Jak podoba się Panu nasze miasto ? To nie wasze miasto i pokazał paszport gdzie zapisano Lwów jako miejsce jego urodzenia. To moje miasto. A wy gdzie się urodzili, zapewne nie tu...” .
Jeszcze w 2008 r. odbył się galowy koncert z racji jego 80. urodzin. Rok wcześniej zaśpiewał na I Festiwalu swoich piosenek w Poraju. Niestety uległ później poważnemu wypadkowi na przejściu dla pieszych, gdzie potrącił go samochód. Zmarł w 2011 r. pochowany został w Częstochowie.
W samym Poraju mieszkał przez ostatnie ponad 20 lat. Dzisiaj jego imię nosi miejscowy Ośrodek Kultury. Tu też urządza się kolejne edycje festiwalu jego piosenek. Miałem okazję być na dwóch edycjach tego festiwalu, który z wielkim zaangażowaniem organizuje jego żona – znana piosenkarka i jego artystyczna muza p. Krystyna Maciejewska.
Wracam jeszcze do Lwowa. Jakież było moje wielkie zdziwienie gdy w czerwcu 2019 r. na ogłoszeniowych słupach Lwowa zobaczyłem wielkie plakaty zapowiadający koncert piosenek p. Janusza w presiżowej sali lwowskiej Filharmonii. Nie mogłem sobie odmówić takiej okazji, mniejsza już jak udało mi się zdobyć zaproszenie. Na Ukrainie wszystko można przecież załatwić. Wrażenia z koncertu były niesamowite, trudno je zresztą opisać słowami. Pisałem o nich wtedy w swojej korespondencji ze Lwowa.
Samo życie jak i kariera „Wielkiego Gniadego” mogłaby zapewne być scenariuszem niejednego filmu czy powieści. Zainteresowanych odsyłam do jego biografii. Dość wspomnieć np., że z przymusowych robót a pracował w stolarni na Dolnym Śląsku, uciekł ukryty w... trumnie, które wywożono na wschodni front, dojechawszy tak aż do swojego Lwowa. Przeżył oczywiście swoje wzloty, ale i chwile pewnego odstawienia z zakazem emitowania jego piosenek w radiu. Powodem było np. co dzisiaj budzi zapewne śmiech – otrzymanie w 1958 r. większej ilości noworocznych życzeń niż sam tow. Wiesław. Nie przegrał nawet z falą modnego później big-bitu. Bo też zawsze jego piosenki napawała nas optymizmem i promykiem nadziei w tym jakże szarym wtedy świecie. Nie pozostał na Zachodzie, chociaż obiecywano mu tam najlepsze studia i atrakcyjne trasy koncertowe „nie chcę drugi raz stracić swojej Ojczyzny”. Kresy były bowiem zawsze jego najpiękniejszym wspomnieniem, ale też rodziły nieustającą tęsknotę.
Pozostał jeszcze wątek związany z Ziemią Kłodzką. Otóż Janusz Gniatkowski często wypoczywał w latach 50. w Polanicy, zawsze miło wspominał tamte pobyty. Wtedy zresztą Polanica była prestiżowym kurortem artystycznej elity. Tu przecież wypoczywała i koncertowała m.in. Marta Mirska, Dana Lerska czy niezapomniany mistrz Mieczysław Fogg. W tym też czasie organizowane były koncerty Janusza Gniatkowskiego w polanickim Teatrze Zdrojowym. Niestety nie zachowały się wspomnienia czy pamiątki z tego okresu. Może czytelnicy naszej gazety odnajdą w zakamarkach swojej pamięci wspomnienia tamtych chwil...

Wydania: