W oświacie (niestety) po staremu
Zaczął się rok szkolny już w normalnym, bo stacjonarnym wymiarze, czego domagał się w kwietniu p. Janusz Laska uważając, „że nauka on-line z większości przedmiotów szkolnych po prostu nie ma sensu”. Argumentował, że efekty takiego nauczania nie są za dobre, a i niezdrowe, bo to oczy, kręgosłup, itd. Sporo w tym racji, bo straszliwy koronawirus nie takie spustoszenie poczynił nie tylko w oświacie ale i w gospodarce, ale tak, czy tak wszystko powoli w oświacie wraca do normy, tylko, czy to dobrze? Z jednej strony tak, o czym świadczy następujące zdarzenie. Podczas konferencji prasowej z udziałem ministra Piontkowskiego od edukacji wystąpiła też pani Maria Nawrocka-Rolewska, dyrektorka jednej z warszawskich szkół, zauważając m.in., że „jest grypa, była angina i po tych chorobach są różne powikłania i następuje czasami śmierć.” Zaskoczeni dziennikarze zwrócili się do ministra, czy się z panią dyrektor zgadza, na co ten udzielił wymijającej odpowiedzi, że „pani dyrektor chyba rzadko bierze udział w konferencjach prasowych”. No proszę, pan minister zdaje się oderwał od rzeczywistości, ale co tam.
Z drugiej strony źle, bo rzecz nie w tym, aby do szkoły chodzić i tam w ławkach siedzieć, lecz by coś z tego wynikało. I tu niestety, nie wykorzystano okazji do reformy oświaty, o czym od lat na tych łamach piszę, tak w wymiarze programowym jak właścicielsko-organizacyjnym. Jednak i tu coś się stało. Otóż nauka on-line pokazała nowe możliwości nauczania, ale i też niższe koszty w porównaniu z nauką stacjonarną. To ważne, bo szkoły nigdy nie mają dość pieniędzy. Zaś co do skutków zdrowotnych, to młodzież i tak siedzi na smarfonach cały niemal wolny czas, co dla oczu nie jest obojętne, a także nabywa wad narządów ruchu również w szkolnych ławkach, choć ważniejsza jest niechęć do uprawiania sportu, że o zwolnieniach z lekcji w-fu nie wspomnę.
Zwycięska porażka
Kolejny sukces w sporcie. Po zwycięskich remisach tym razem zwycięską porażkę z Holendrami zanotowali nasi. I to by było na tyle, gdyby nie oksymoron: nie ma czegoś takiego jak zwycięska porażka, bo to przeciwieństwa, tak jak nie było demokracji socjalistycznej za PRL-u, ale nie ma też demokracji i państwa prawa jednocześnie. No, ale żyjemy w czasach gdy słowa nie mają tego znaczenia co dawniej i co jest wielkim sukcesem włoskich komunistów Gramsciego i Spinellego, a co sprowadza się do zmiany kodu kulturowego i marszu przez instytucje. Co zatem dziwić się selekcjonerowi polskiej reprezentacji, który nie zarabia przecież na frytki, że chce nadal utrzymać się na stołku, a co wymaga jakiegoś sukcesu. Jeśli nie realnego to werbalnego. Więcej, nasza liga sklasyfikowana w Europie na 32 miejscu, pod względem finansowym zajmuje już 14 miejsce, co oznacza, że jest co najmniej dwukrotnie przepłacona.
Teraz to się może zmienić, a to dlatego, że oto żyjemy w czasach, gdy doszliśmy do końca możliwości kreowania pieniądza wypłukiwanego z powietrza. Do tej pory – upraszczam – wszelkie braki łatano dodrukiem, tak, że mieliśmy inflację korzystną dla instytucji finansowych. Ale bańka jest już tak nadęta, że dodruk staje się niemożliwy. Co zatem? Albo chaos, którego wszyscy się boją straszeni apokaliptycznymi wizjami, albo lockdown, czyli ograniczenie produkcji. Co to da? To samo co dodruk: inflację, czyli wzrost cen, ale też globalne przewartościowanie cen. Ale czy o tym ktoś mówi otwartym tekstem? Nie, mówi się o pandemii, demokracji na Białorusi, ale nie o tym co nas czeka za rogiem. I nawet gdy do tego dojdzie dowiemy się o kolejnym sukcesie rządu: zwycięskiej porażce.
Trzech wizjonerów?
Okres kanikuł, z powodu ograniczeń w turystyce, był okazją do nadrobienia braków w literaturze co jest tym istotniejsze, że można tam znaleźć plany i scenariusze wprowadzenia nowego porządku świata w formie artystycznej. Z klasycznych dzieł tego nurtu uznać należy powieści: „My“ (1920) Jewgenija Zamjatina, „Koniec cywilizacji“ (1932) Aldousa Huxley’a i „1984“ (1948) George Orwella, opisujące trzy warianty przemiany ludzkości.
W powieści „My” jest to operacja mózgu na sposób lobotomii, w „Końcu cywilizacji” to naukowa selekcja biologiczna i narkotyki, zaś w „1984” implementacja „poprawne” myślenie za pomocą strachu i tortur. We wszystkich trzech powieściach metody na wytworzenie „właściwego człowieka” dopełnia pranie mózgu, najpierw na poziomie edukacji i wychowania, potem w miejscu pracy i podczas całego życia, aż do śmierci. Do tego używane są media, pop-kultura i prymitywne zabawy. W powieści „Koniec cywilizacji” u dzieci wywołuje się zespół odruchów metodami Pawłowa (tych samych jakie stosowano wobec psów) z użyciem czekolady i elektrowstrząsów. W powieści „1984” używane są telewizyjne obrazy na płaskich monitorach przez 24 godziny atakujące mózgi informacjami i propagandą.
W żadnym z tych trzech modeli nie znajdziemy instytucji małżeństwa i rodziny.
Huxley rozumiał, że rewolucyjnymi metodami takiej przemiany nie da się uskutecznić. Dla niego była to czysta utopia, a dostać się do niej można było jedynie wskutek przemocy, walki i przelewu krwi, lub rewolucji. Doszedł więc do wniosku, że najkrótszą i bezkrwawą drogą do „nowego, wspaniałego świata” będzie rewolucja narkotykowa. Drugą połowę życia poświęcił nie tylko filozoficznemu dowodzeniu konieczności takiej rewolucji, ale też osobiście uczestniczył
w jej realizacji.
W „1984” mamy twardy wariant oparty na sile i strachu. Pierwsze symptomy przechodzenia od modelu Huxley’a do modelu Orwella pojawiły się już na początku wieku jako domniemany czy faktyczny terroryzm oraz wytworzenie atmosfery wszechobecnego strachu. W 2020 jest to COVID-19, dzięki czemu udało się połowę ludzkości zamknąć w „domowym więzieniu”, ucząc ich przy okazji „odpowiedzialnych” zachowań. Zbliża się „nowy, wspaniały świat”.
I ty możesz zostać Hunzą
Po tych niewesołych konstatacjach szczypta optymizmu. W kwietniu 1984 r. niejaki Said Abdul Mobud, który przybył na londyńskie lotnisko Heathrow, pokazał paszport, z którego wynikało, że ukończył 160 lat. Pochodził z kraju Hunza, słynącego z długowieczności. Co więcej, Mobud cieszył się doskonałym zdrowiem fizycznym jak i psychicznym.
Dolina rzeki Hunza na granicy Indii i Pakistanu nazywana jest „oazą młodości”, bowiem jej mieszkańcy dożywają 110-120 lat. Prawie nigdy nie chorują i wyglądają młodo. A więc, nie starzeją się tak jak w innych krajach. Ciekawostką jest, że mieszkańcy doliny Hunza w przeciwieństwie do sąsiednich narodowości, są bardzo podobni do Europejczyków.
Według legendy znajdujące się tu malutkie górskie „państwo” zostało założone przez grupę żołnierzy armii Aleksandra Wielkiego podczas jego kampanii indyjskiej.
Hunza myją się w lodowatej wodzie nawet podczas mrozu, grają w gry na świeżym powietrzu do stu lat, 40-letnie kobiety wyglądają jak dziewczyny, a w wieku 65 lat rodzą dzieci. Latem żywią się surowymi owocami i warzywami, zimą jedzą suszone na słońcu morele, kiełkujące ziarna i owczy ser. Według szkockiego lekarza McCarrisona, który pierwszy opisał Szczęśliwą dolinę, spożycie białka jest tam na najniższym poziomie normy, jeśli w ogóle można to nazwać normą. Dzienna zawartość kaloryczna Hunza wynosi 1933 kcal i zawiera 50 g białka, 36 g tłuszczu i 365 g węglowodanów. Według niego to dieta jest głównym czynnikiem długowieczności tego plemienia. Miejscowi mówią o swojej tajemnicy długowieczności: bądźcie wegetarianami, pracujcie fizycznie, stale się ruszajcie i nie zmieniajcie rytmu życia, wtedy będziecie żyć 120-150 lat. Charakterystyczne cechy plemienia Hunza, jako ludzi cieszących się „pełnym zdrowiem”: stale się śmieją, zawsze w pogodzie ducha, nawet jeśli są głodni i cierpią z powodu zimna.
„Nerwy mają mocne jak liny, również cienkie i czułe jak struny” – napisał McKarison. „Nigdy nie są źli i nie narzekają, nie denerwują się i nie okazują zniecierpliwienia, nie kłócą się między sobą i z pełnym duchowym spokojem znoszą ból fizyczny, kłopoty, hałas itp.”, a więc, i ty możesz zostać Hunzą!