A co tam w Różanym Dworze...
A co tam w Różanym Dworze … Wielki Wspomnień Świat – Babska Rzeczpospolita, czyli o Babuni Leokadii rzecz cała
Oj, czego to ja nie miałam napisać – O Tatku kochanym i jak to miejsce na dom rodzinny odnalazł, o ogrodach i miejscu ich w duszy naszej, o kochanej pani Teresce Bazale i jak to dawnymi czasy wolność nam się przyśniła. A też miało być o rzeczach małych, a wielkich. I będzie to wszystko koleją swoją, ale później, gdy lato przeminie i świat się złocić będzie ciepłą i długą jesienią. A opowieści te dojrzewają we mnie jak dobre wino i nic tu przyspieszyć się nie da, bo wszystko z pewnym leniwym wdziękiem i należną uwagą opowiedzieć należy. A słowo to pisane ważnym jest, bowiem nas już nie będzie, a słowo pozostanie.
A tymczasem z nieba spadło i nie chciało zaczekać na kolej swoją... czyli o Babuni Leokadii rzecz będzie cała i o tym jak w moim pisarstwie swoją wielką, a zacną rolę przyjęła... ku nieśmiertelności. Dawno temu w Warszawie żyła sobie pewna Babunia o wdzięcznym i nieco staroświeckim imieniu Leokadia. A gdy pamięć dobrą lat mojego dzieciństwa i młodości przyzywam, to jawi mi się obraz prześliczny mojej Babuni o oczach jak niezapominajki, o włosach jak len i twarzy jasnej i dobrej od uśmiechu i wiecznej pogody. Ale zanim rozpocznę...
Przed chwilą, gdy w kuchni gotowałam zupę pomidorową, odezwał się dzwonek telefonu. Miła i ciepła rozmowa z daleką znajomą z Dąbrowy Górniczej o życiu, świecie i obawie wielkiej przed koronawirusem wiła się jak leśna ścieżka. A ja, na pocieszenie i ku pokrzepieniu serca strwożonego, opowieść o mojej Babuni Leokadii przedstawiłam i jak to zacna ta niewiasta ze strachami tego świata pięknie sobie radziła. A tak, tak... nie uwierzycie, że można się całe życie uśmiechać i radością dni wypełniać, a też budzić się o świcie, gdy zorze różane na niebie z poczuciem szczęścia z nadchodzącego dnia.
A gdy pytałam... to mawiała Babunia Leokadia ...a popatrz ty dzieciaku ile ja mam dzisiaj roboty. Nie znałam nigdy nikogo takiego, kto cieszyłby się z ogromu tej pracy dnia szarego. Pracy w ogrodach przy ziemi, w trawach i łopianach, kurkach zielonych i niezapominajkach. Tam, gdzie w pogotowiu stoją narzędzia ogrodnicze, konwie wody źródlanej pełne, a tuż obok omszała studnia. I ręce spracowane pracą uczciwą. Taką co w pocie czoła plon swój rodzi. A jak taki chleb smakuje. Nie uwierzycie. Tak to mateczka mojego ojca dni swoje wiodła i syna swego jedynego na lekarza wielkiego serca i naukowca wychowała. Prosty chleb, życie proste... mądrość rodzi, dobroć i szacunek.
A ta wielka radość życia, wypełniająca duszę i przestrzeń wokół człowieka, zdrowie najprzedniejsze daje i zacne, długie życie. Do późnych swych lat Babunia Leokadia pracowała w ogrodach i w domku ceglanym gospodarzyła. Soki z owoców w słońcu dojrzewały, suszyły się grzyby i zioła. A zupy to najprzedniejsze były... tak pyszne, że Tatko z Mateczką i dzieciakiem z drugiego brzegu Wisły po nie przyjeżdżali. A później mostami nad Wisłą wracali w noc ciemną do mieszkanka podniebnego jako trofeum bańkę z zupą pomidorową wioząc, a tak radośni wszyscy... jakby to szczere złoto dostali. Oj, to były czasy. Dobre czasy. Zło, gdzieś tam żyło sobie jak czarcie wypierdki po kątach, ale kto by je widział i chciał zobaczyć. Jakieś takie było w tym zabieganiu... nieobecne. Wszystkiego natenczas mało było i tego czy tamtego co z materii tego świata szyte nie stawało. A tylko wesołości, radości i szczęścia był ci dostatek wielki, niewyczerpany i błogi. Tak wielki, że i z drugim człowiekiem podzielić się można było i dla wszystkich wystarczyło.
A i człowiek tak blisko człowieka. Nie uwierzycie... jak bardzo blisko.
Piszę Wam drodzy Państwo o tej wesołości z ważnego powodu i nie bez kozery. A to dlatego, że Babunia Leokadia w zdrowiu i pogodzie ducha 99 wiosen przeżyła i odeszła do swojego nieba z uśmiechem na ustach. Spoczywa dzisiaj obok swojego syneczka dr med. Stanisława Maciejczyka na naszym polanickim cmentarzu, zielonym i kwiatów pełnym... pod lasem. A jak tam pięknie ptaszki śpiewają... A ja, gdy przychodzę tam, to radosna jestem i jakoś tak mi lekko, i dobrze na sercu i duszy.
A ten cały wywód mój, powód swój ważny ma, aby to Państwu powiedzieć, że radość życia, wesołość i szczęście z rzeczy maleńkich ochronią Was przed każdą chorobą i diabelskim wirusem. Bowiem to radość życia... pomimo wszystko... pokona całe zło.
I to przekazałam swojej przepełnionej obawą znajomej z Dąbrowy Górniczej, a ona w słuch się cała zamieniła by nagle wypełnić się wesołością. Bo to chyba tak samo zaraźliwe jak ziewanie. I tej radości życia pomimo wszystko, tej szczerej wesołości i pogody ducha... Państwu życzę.
A zapomniałabym powiedzieć Wam w wielkiej tajemnicy, że mam to po Babci Leokadii w spadku jako dar bezcenny i niejeden w życiu moim zakręt historii pozwoliło mi to przetrwać. A na znak tego, że prawdę piszę o tym wielkim uczestnictwie Babuni w pisarstwie moim... fragment mojej powieści wytoczę jak beczkę piwniczną z dojrzałym winem.
(Żebrak i Pies 2015 ).
A Mamusia to robotnicą była na działkach spółdzielczych, na ogródkach działkowych.
A one ciągnęły ci się daleko, daleko, hen jako te pałacowe ogrody, aż do pól za Wielkim Miastem. Praca tam była zawsze... to nie tak jak teraz, że wszystkie ludzie chodzą i się o pracę proszą, a i na obczyznę jadą za chlebem. Kiedyś to ci tej roboty było, że i nie przerobił. Jeno mówili, że robota głupiego lubi. A to nie tak, bo Mamusia prosta była, szkół nie miała ale mądrość to na każdą chwilę, na każden dzień życia posiadała… i tą zaradność.
Dobrze nam było razem. A jak byłem dzieciukiem, to ganiałem po tych ogródkach pomiędzy rabatami kwiatów, a sadami pełnymi rumianych jabłek, słodkich ociekających sokiem renklod... takich złocistych, że w słońcu aż przeźroczystych. Matusia, to w każdą porę roku miała huk roboty. Przychodzili ludzie ze swoimi sprawami. To na urlop jechali rodziną całą z dzieciukami i nie miał kto ogrodu podlewać w czas upałów. To i Mamusia podlewała jak skwary przyszły i spiekota. A pieniążki za tą jej pracę jak gołąbki – same wpadały do gąbki.
Ja, to konewki nosiłem, bo ciężkie były, a do pompy daleko. Najpierw żelaznym uchwytem pompować musiałem, aż powoli czułem jak dźwignia opór stawia i wtedy z dużego kranu tryskała źródlana, zimna woda rozpryskując się po metalowych ścianach konwi i tworząc wokół pompy kałuże. Ach, jak tam się miło deptało bosymi stopami w tym błocie.
Tu na obliczu Antonia pojawił się wyraz błogości, westchnął głęboko i opowiadał dalej.
- Ciężkie były te konwie z wodą, alem jakoś od młodych lat dawał radę. Silny był ze mnie chłopak. Pielić grządki pomagałem. To na kolanach trzeba było... a Mama już starsza i schorowana, a od tej ciężkiej pracy to i kolana jej puchły. No to ja wyrywałem te chwasty z pulchnej, urodzajnej ziemi. Wychodziły łatwo jak po maśle. Najpierw lekko pociągnąłem na boki, nadszarpnąłem, a później to już do góry ale z czuciem. Bo to tak jest, że do każdej jednej pracy serce trzeba mieć i już jak coś robisz – to tak co by nikt poprawiać nie musiał.
Takie piękne lata wtedy były. Gorące i upalne, a jak burza przyszła to aż strach jak grzmiało i niebo całe się zasnuło i pociemniało, i rzęsiste padały deszcze, lejąc te wielkie Ogrody.
A my wtedy z Mamusią cicho se siedzieli w małym ceglanym domku na działeczce i śmialiśmy się, że to Pan Bucek za nas robotę odwali, a pieniążki to same ci jako z Nieba spadną do Mamusi rącek. Bez dźwigania konwi, bez podlewania. Ustawiała Mamuś zawsze beczki stare po tych opłaconych, swoich ogródkach. Każden jeden pielęgnowany ogródek miał ci beczuszkę, a to drzewianną, a to blaszaną i jak burza przeszła, to i wody były pełniuśkie, a jam już nie musiał konwi z wodą dźwigać. A to miło się nam z Matuś w tę burzę siedziało. Inne to burzy nie lubieją, a dla nas to jakoby święto było i prezent z Nieba. Tak to żeśmy w tych ciemnościach na zydlu siedzieli. A Matuś to zawsze mnie ramieniem otuliła, bo to tak na wszelki wypadek jakby piorun blisko strzelił, żebym się nie przestraszył.Bo to jak się dziecko pioruna przestraszy, to i się może zacząć jąkać... jakby nie było. I rozmarzył się Antonio wspominając chwile, kiedy wtulał się mocno w stary, wypłowiały, pachnący tanim mydłem fartuch Mateczki i jej szorstkie, spracowane ręce; tak czule gładzące jego włosy i czoło aby go nie zranić i nie zadrapać zrogowaciałą skórą odcisków na dłoniach, delikatnej skóry dziecka.
- Lato cudne było, a jeszcze piękniejsza jesień, kiedy to słońce złociło owoce i trzeba było pomagać w zbiorach. Pamiętam te kosze jabłek złocisto rumianych... ich zapach. Dlaczego teraz tak jabłka nie pachną? A ten smak, kiedy ugryzione jabłko wyciekało słodkim sokiem po ustach i brodzie. Grusze były jak słońca, a miękkie i ulepu pełne. Trzeba było uważać na pszczoły i osy krążące wokół i drążące w dojrzałych spadach małe wgłębienia. Matuś zawsze mawiała... patrz jak gryziesz synku. Spójrz czy owada nie ma, bo jak w środku siedzi to i umrzeć od zjedzenia można. Matuś mądra była i wszystko wiedziała. Wszystko co potrzeba, bo przecie książek nie czytała, do szkół jak wspomniałem nie chodziła, a mądrość swoją miała co na każdą to okoliczność życiową od biedy uchronić mogła. I chroniła.
Mieliśmy tam w tym naszym ceglanym domku wszystko. I pokoik czysty, miły i firanki w oknie, a kwiaty na parapetach, i łóżko duże, drzewianne, wygodne... bośmy to z Mateczką razem spali, bo i dobrze, i ciepło, i tak blisko serce przy sercu. A jako to zimą srogą działeczki śniegiem zawiało i świat mrozem ścięło, to przy piecyku kaflowym ciepło było i miło. Tak to z Mateczką żeśmy w ten czas zimowy przy piecu zasiadali, a i gadać dużo nie potrzeba było... tośmy i milczeli. Tylko w ten ogieniek, co to igrał pomiędzy metalowymi drzwiczkami pieca a popielnikiem, żeśmy się razem z Matuś zapatrzyli i w ciszy wielkiej tak siedzieli przytuleni jedno do drugiego. A za oknem śnieg padał... takie duże płatki z nieba. Wolno, wolniusio wirowały i takim bielusim puchem wszystko nakryły jak do snu pierzyną. A później to i my z Mateczką do snu żeśmy się kładli pod kraciastą, wielką pierzynę, miękką i puszystą... co to Mamuś sama z puchu gęsiowego sporządziła.
A wie Pani, to ja tak czasem przed spaniem w niebo lubiałem popatrzeć. Jak czasem, to szyby zamarzały w takie przecudne kwiaty i liście jakoby to z innego świata, a nie z naszej ziemi. Niebiańskie ogrody. A inną razą, to...
- Antonio... innym razem.
- No przecie mówię, że inną razą, to przez czystą szybę gwiazdy widać było. Takie złote na granatowym niebie i... mrugały do mnie, a ja... jam myślał sobie, że pomiędzy nimi jest i ta moja. Jedna jedyna, co czuwa nade mną i mi tę drogę przez życie oświeci.
Tu zamilkł i dziwnie przełknął.
- Matuś mówiła zawsze... dziecko ucz się, bo bez tego nijak sobie w tym życiu nie poradzisz. A nawet jak poradzisz, to ciężko ci będzie. Popatrz ty synu na tych co szkoły kończyli, na doktorów co lemuzynami jeżdżą, na sędziów co w ławach sądu zasiadują, na nauczycieli co dzieciuki w szkołach uczą, na urzędników co ważne są i co rusz se tam we biurze kawę piją i pączki jedzą. Patrz, ino synu to nic wielkiego nie trza robić, ino te szkoły pokończyć, a i wiedzieć jakie, co i gdzie... i już masz życie jak po maśle, płatkami róż usłane. A i ludzie wtedy jako to od ciebie potrzebować będą, tego czy tamtego, to i cię uszanują. Paluchy ci zimą nie będą marzły, ani kark ku ziemi przygięty, później nocami bolał nie będzie. Nie wygoni cię nikt stąd ani stamtąd, bo swoje prawo będziesz znał. Ucz się synku... ucz.