A co tam w Różanym Dworze...
A co tam w Różanym Dworze … Pełnia Różowego Księżyca, czyli Pierwszy Zmierzch Ziemi, a też opowieść o gołębiach i sokołach na kościelnej wieży
… Raduj się, młodzieńcze, w swojej młodości /…/ zanim nadejdą złe dni i zbliżą się lata, o których powiesz : Nie podobają mi się. /…/ A są to dni, gdy będą drżeć stróże domowi i uginać się silni mężowie, gdy ustaną w pracy młynarki, bo ich będzie za mało, a wyglądające oknami będą zamglone. Gdy zawrą się drzwi na zewnątrz /…/ a wszystkie pieśni brzmieć będą cicho … /Księga Kaznodziei Salomona 11,12; Biblia; przekład z hebrajskiego i greckiego; Warszawa 1975/
Na nocnym granatowym niebie płynęła Pełnia Różowego Księżyca. A czas był to okrutny, bowiem jak odnaleźć szczęście i radość w Świecie, gdzie umierają ludzie. Włoskie niebo zastygło w błękicie jak u poety Cypriana Kamila Norwida „...łagodne oko błękitu”. I „...ta łza znad planety; Spada... i groby przecieka”… Świat cały pochylił się nad włoską tragedią i nad krajami, gdzie tysiącom ludzi śmiertelna choroba w męczarniach odbiera oddech. A my wszyscy tacy bezradni wobec koronawirusa przemierzającego Ziemię. Jeszcze niedawno, wiedzieliśmy wszystko i panowaliśmy nad Omnium. My ludzie, którzy wzięliśmy we władanie Ziemię, by czynić ją sobie poddaną. /I stworzył Bóg człowieka/… / i rzekł /…/ Rozradzajcie się i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię, i czyńcie ją sobie poddaną; /Pierwsza Księga Mojżeszowa 1/.
I wystarczył jeden mały, dynamicznie mutujący wirus, aby zatrzymały się zegary, aby zwolnił świat i ukazał nam swoje nowe, nieznane oblicze. Przerażające, jak koszmarny sen. A gdyby tak, wiosną ubiegłego roku 2019, któryś z tysiąca i jeden wróżbitów, przestrzegałby odkrywając karty przyszłości... czy uwierzylibyśmy, czy chwilę ciszy wypełniłby szyderczy śmiech. A jeszcze rok temu, człowiek rządził światem, prowadząc w wielkim zabieganiu pracy pełnym rabunkową gospodarkę bezwzględnie niszczącą naturę. A może to nie człowiek. Może to pieniądz, który zawładnął nim bez reszty. Tak jak w utworze muzycznym sprzed lat ,,Krąży, krąży złoty pieniądz” skomponowanym przez Andrzeja Korzyńskiego do słów Jonasza Kofty, a śpiewanym przez Marylę Rodowicz. I słowa prawdy, zawsze tak proste ,,... głupia to pułapka, stara muchołapka...”.
To jak w moim wierszu sprzed lat.
Polanica 7 listopada 2010 r.
Martwi mnie Świat
i to, że się nie Kochacie
bolą mnie Dwie Strony Księżyca
Wasze Oblicza
i Monety
Awers
Rewers
Martwią mnie Monety
brzęczące i ciche
Upływ Czasu Nic nie zmienia
I cicho nadchodzi Śmierć...
Martwi mnie to,
że się nie Kochacie...
Rosną jak grzyby po deszczu wieżowce pychy i pogardy dla człowieka. Tego zwykłego człowieka, istoty pragnącej w tym dziwnym świecie... przeżyć życie uczciwie. Niektórzy z nas, wiedzą jakie to trudne. Niby proste, jednak ... każdy dzień niesie wyzwania i obawę, by nie uwikłać się i nie zabrnąć w zło, choć ono kusi bezpieczeństwem, dostatkiem, sławą i wysokością lotu nad światem.
Jeszcze przed rokiem paliły się lasy Amazonii, później lasy Australii. Płoną lasy Ukrainy. Wielkie płuca świata. Z głodu umierają w Afryce dzieci. Trwają wojny powodujące exodus narodów w ucieczce przed śmiercią. Międzynarodowy terroryzm pochłania kolejne ofiary. Handel narkotykami, bronią, żywym towarem to codzienność współczesnego świata. Zabijanie ludzi na masową skalę, zabijanie zwierząt niekoniecznie humanitarne, zabijanie świata przyrody. Deficyt wody i susze, zmiany klimatyczne. Globalna cywilizacja XXI wieku nie chroni też w dostateczny sposób praw zwierząt. A przecież zabezpieczenie tych praw jest swoistą, istotną i ważną miarą cywilizacji. Zabijanie młodych fok na futra, okaleczanie delfinów poprzez obcinanie im płetw i wpuszczanie do oceanu, skazując tym samym na powolną śmierć. Myślę o psach w Chinach na targach żywności. Patrzę na fotografię wykonaną na chwilę przed wyrokiem śmierci w męczarniach, wydanej na zwierzę. W wielkiej siatce ściśnięte, połamane w bólu, skłębione żywe psy, które za chwilę zanurzą we wrzątku. Łatwiej później zdjąć skórę by obnażyć chude ciałka i przygotować do konsumpcji. Uchwycona chwila, tuż przed, gdy zwierzęta jeszcze żyją. Są przerażone. Młody, żółty pies tuż przed zanurzeniem patrzy prosto w obiektyw fotografa. Fotografia ta śni mi się czasem w nocy, pamiętam o niej dniem. Myślę o tym co człowiek może przygotować jeszcze, aby uczynić ziemię sobie poddaną. Wojny, zniszczenie, skażenia, śmierć i głód. A wszystko na oczach pędzącego świata w jakimś szalonym tańcu złotego pieniądza.
Zabijanie. No i gdzież teraz te nasze zbroje i pancerze, rakiety ziemia – powietrze w konfrontacji z niewidzialnym naszym okiem... wirusem.
Myślę, że Gea to żywa planeta. Myślę, że przestrzeń wokół nas jest żywa i inteligentna. Największy cud, to ta planeta. Zamieszkana przez miliony żywych istnień. I my, coraz słabsi i bardziej zmęczeni. A przecież my ludzie, jesteśmy tylko jednym z istnień zaludniających ziemię. Obdarzeni sercem i rozumem, a także wielkim darem odróżniania dobra od zła. Darem sumienia. Obdarzeni też darem największym z możliwych – człowieczeństwa. Tak wiele od nas zależy. A świadomość współistnienia niesie zrozumienie tego szczególnego zjawiska naczyń połączonych w przyczynie i skutkach.
Jak piękna jest ziemia z lotu ptaka. Błękitna i zielona, łaski pełna. Oddechu pełna i życia. Słuchałam kiedyś opowieści astronautów, tych ludzi którzy mieli szczęście oglądać naszą planetę z perspektywy przestrzeni międzyplanetarnej. Powiedzieli, że to cud największy... ta maleńka błękitna planeta zagubiona w próżni ogromu ciemnych przestrzeni. Świecąca. I dopiero tam docenia się ten wielki dar błękitnej kuli życia pełnej, zawieszonej w kosmosie – to nasz dom. A tych, którym dane było to oglądać, ogarniało uczucie wielkiej czułości. Pewnie stamtąd widzi i czuje się inaczej.
Pamiętam kadr z filmu „Ostatni brzeg”. Filmu o zagładzie ziemi i o ostatnim skrawku planety, na którym jeszcze trwa życie. To wielkie łąki, po których galopuje koń. Ostatni skrawek danego nam świata.
Tak, tak... pomyślicie Państwo, co ona tutaj... tak patetycznie. A tak, bo kiedyś nadchodzi czas takich słów. Myślę, że to właśnie ten czas.
To czas odwagi zmian. ODWAGA ZMIAN. To tylko DWA SŁOWA. I jeszcze jest... czas.
Zejdźmy jednak z wyżyn kosmosu i spraw wielkich na ziemię, do małego miasteczka w zielonej dolinie, gdzie trwa kwarantanna i ludzie w domach mają czas by przemyśleć setki spraw. A ja opowiem Wam pewną historię o gołębiach i sokołach. Dawno, dawno temu w szczęśliwej dolinie, radosny był dzień i czuła noc. Ciemność wypełniona śmiechem weselących się ludzi i śpiewem dochodzącym z miasta. Wysoko nad miasteczkiem, na wieży kościoła mieszkały gołębie. Wiosną wykluwały się młode. Miejsce bezpieczne. A gdy biło serce starego dzwonu na Anioł Pański, zrywały się do lotu stada gołębi w niebieskiej, pełnej słońca pogodzie, krążąc nad doliną. Błyszczały w słońcu, migotały jak klejnot zmieniając kierunek. Chwilę, jakby zastygały w ciepłym powietrzu południa, by opaść niżej i lecieć tuż nad miasteczkiem. Nad czerwonymi, nagrzanymi słońcem dachami domów. Gołębie. A wiecie, są w życiu człowieka takie chwile, że serce rośnie. I to były te chwile. Szczęśliwe i bezpieczne. Gołębie nie odlatywały nigdy, bo tam był ich dom. Przez roczek cały gołębie tam gniazdowały... pod dobrym i łaskawym okiem śp. księdza proboszcza Zygmunta Barmińskiego z Kresów ród wiodącego. Ksiądz Zygmunt mawiał, że gołąbek to symbol Ducha Świętego i szczęściem wielkim, że sobie siedzibę na kościelnej wieży znalazł, bo dobry to dla miasteczka znak. Zacny to był człowiek... ludzki. Taki swój i bliski ludziom. I przytulił w nieszczęściu i razem zapłakał, a na weselu kielich wzniósł i pospołu się radował. Jesienią, gdy wiatry przez świat wiały i gdy zimą śniegi drogi zasypały, szły dzieci na lekcje religii do małej salki w narożniku lewej nawy kościoła. Siadały w starych, niemieckich drewnianych ławach i słuchały opowieści o Jezusie, słonecznej Galilei i żywotach świętych. A ksiądz proboszcz, to już zadbał wcześniej aby w salce malutkiej ogień w piecu buzował, by dzieci nie marzły lekcji religii słuchając. Dobry, dobry człowiek. I minęły lata. Odszedł na wieczne odpocznienie proboszcz stareńki. A ja, w czasach tych dawnych napisałam wiersz o kościele w małym miasteczku i o zegarze na wieży. Pewnie gdzieś tam leży w archiwum Różanego Dworu. Być może kiedyś go odnajdę. Pamiętam tylko tych kilka słów – A zegar na kościelnej wieży odmierza moje poczucie bezpieczeństwa. I przeszło, minęło. Przyszło nowe. Dzisiaj nie ma już gołębi. Na wieży kościoła gniazduje sokół wędrowny. Z gatunku sokołów Falco peregrinus w tłumaczeniu z łaciny na język polski sokół pielgrzym. Drapieżca niepospolity, objęty ścisłą ochroną ptak łowny. Odnalazł swoje miejsce lęgowe pośród anten i stacji przekaźnikowej na wieży kościoła oblepionej nimi jak choinka bombkami. Sokół donośny ma głos, bardzo dziwny, złowieszczy, przypominający szyderczy śmiech hieny. Boją się go ptaki. Gołębie dawno odleciały w siną dal, a wiosenne trele ptaków przycichły w oddaleniu. Sokół zapanował nad Doliną. Nic nie ujdzie uwagi jego drapieżnemu, sokolemu oku. A na wieży trzy dzwony odmierzają głośno czas.
A ja... tak tęsknię za tym co przeminęło. Żyje ten czas we mnie i w moich wspomnieniach. Czy będzie dane, że czas ten łaskawy powróci. Odezwie się stary dzwon i w błękitne spokojne niebo wzbije się lśniące w słońcu stado gołębi. A zegar na kościelnej wieży odmierzy moje poczucie bezpieczeństwa.