Z kresowych wędrówek... Pocztówka ze Lwowa (5)

Autor: 
Janusz Puszczewicz
jp.jpg

Nieodłączną częścią moich wypraw a raczej kresowych pielgrzymek – bo jakże je inaczej nazwać – są spotkania z rodakami. Pierwsze miało miejsce we Lwowie, gdzie spotykam m.in. prof. Eweliną Małanicz – jedną z liderek polskiej społeczności, Mariana Frużyńskiego – dokumentalistę naszego Lwowa czy Marię Pyż, prowadzącą polskie Radio Lwów. Z panią Marią postaram się spotkać raz jeszcze i namówić na specjalny wywiad dla naszej gazety. Podczas takich właśnie spotkań poznajemy ich prawdziwe życie, pełne niestety bolączek i licznych problemów. Nie obywa się wtedy bez naszej spontanicznej pomocy. Tak zbieramy na wspomniane już wcześniej onkologiczne leczenie jednej z naszych rodaczek. Zbieramy również na wsparcie młodych dziennikarzy redagujących mimo wielu trudności polskie audycje Radia Lwów. Przy okazji spotykam rodaków przybyłych często z odległych zakątków świata, którzy szukają tu swoich rodzinnych korzeni. Dźwiękowe relacje z tych spotkań można odsłuchać na stronie www.radio.katowice.pl/lwowska fala.
Niezapomniane wspomnienia zostają również po wizycie w Łanowicach koło Sambora, które liczą ok. 600 mieszkańców. Wyjątkowe to jednak skupisko rodaków, którzy stanowią tu aż 99 proc. mieszkańców. Zrobiło się o nich głośno, kiedy to z inicjatywy Tow. Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej ustawiono dwujęzyczną tablicę z nazwą miejscowości. To swego rodzaju precedens jak na ukraińskie warunki, tym bardziej, że oficjalnie zatwierdzony przez rejonowe władze.
A jednak można… Niezwykle aktywna jest tutejsza parafia św. Mikołaja dzisiaj sanktuarium M. B. Saletyńskiej, parafia erygowana już w 1462 r. To w jej parafialnym pomieszczeniu działa polskie przedszkole „Perełka”. Wyjątkowo miłe chwile spędzamy w tutejszej szkole, gdzie ugoszczono nas w myśl powiedzenia – czym chata bogata. Niespokojnym ale i wielkim duchem tej społeczności jest Walery Tracz samborski radny, który potrafi skonsolidować mieszkańców a pomysłów mu nie brakuje. Nie obyło się oczywiście bez przywiezionych darów zarówno dla szkoły, przedszkola jak i samych mieszkańców. Nie obyło się również bez wspólnej zabawy i długich rozmów z rodakami. To tu witano nas słowami „przyjechała do nas Polska”. Pomagajmy więc jak tylko możemy. Pewnym problemem jest starzejąca się polska społeczność, chociaż patrząc na miejscową szkołę i przedszkole może nie będzie aż tak źle. Młodzi szukają często pracy i lepszego życia w Polsce, stąd często już nie wracają. Nie ma jednak obaw, że zaginie tu polska mowa.
Wracam do Lwowa, gdzie na ulicach zaskakuje spora ilość samochodów z polską rejestracją, zwłaszcza tą z przygranicznych regionów. Czyżby aż tyle przyjechało gości z Polski? Na ogół rodacy docierają autokarami czy pociągiem z Przemyśla. Ostatnio doszły też bezpośrednie loty z wielu naszych miast, forma najszybsza i najdogodniejsza. Ta wyjątkowa ilość „polskich” samochodów wynika jednak z unikania płacenia ukraińskiego cła i innych danin. Samochód faktycznie jest własnością obywatela Ukrainy, jednak ten zazwyczaj szuka u nas podstawionego współwłaściciela, na którego wystawia się w sumie fikcyjną polską rejestrację. Problem ten ostatnio dostrzegły ukraińskie władze, które próbują ukrócić ten proceder. Póki co /listopad 2018 r./ sąsiedzi blokowali naszą wschodnią granicę, domagając się zniesienia takich obciążeń. Przepraszam tylko, że tak mieszam lwowskie wątki.
Naszych rodaków tu jednak nigdy nie brakuje. Nie wspomnę już o sentymentalnych podróżach, kiedy to wielu wraca do krainy dzieciństwa. Widoczne jest to zwłaszcza w weekendy, kiedy młodzi okupują miejscowe kluby i lokale. Wielu urządza tu sobie kawalerskie wieczory, tym bardziej, że ceny pozwalają na wszelkie zabawy. Jak dotychczas dominujemy, chociaż ostatnio Lwów staje się powoli modny dla gości z Zachodu. Spotykam już wielu gości np. z USA. Jeszcze niedawno modna była Praga, nadal modny jest Wrocław czy Kraków ale po piętach już im depcze Lwów. Na lwowskim rynku spotykam np. amerykańską rodzinę, która połączyła pobyt w Polsce z odwiedzinami we Lwowie. Nie tyle szukają swoich korzeni, chociaż takich jest wielu, co szukają magicznej atmosfery, którą tylko tu spotkasz. Coraz więc trudniej o miejsce zwłaszcza w sezonie w dobrym hotelu. Na szczęście można też skorzystać z gościny naszych rodaków, którzy wynajmują swoje pokoje. Ma to swoje plusy, jako że mamy wtedy bezpośredni kontakt z lwowską codziennością i naszymi gospodarzami. Przy okazji wspomagamy finansowo rodaków. Nie korzystałem jednak z tej formy, może w przyszłości wybiorę i ten wariant. Najlepiej jest jednak wyjechać
z grupą kresowych pasjonatów, których spotkamy w lokalnych stowarzyszeniach kresowych. Polecam wyjątkowo atrakcyjne w sensie programu i różnorodności spotkań wyjazdy np. z Centrum Kresowego w Bytomiu. Takich wypadów nigdy się nie zapomina…
Będąc we Lwowie trudno nie odwiedzić dwóch tutejszych uczelni. Myślę o Uniwersytecie im. Jana Kazimierza dzisiaj im. Iwana Franki czy o lwowskiej politechnice. To profesorowie tych uczelni przymusowo wysiedleni po wojnie tworzyli wrocławskie uczelnie, ale i Politechnikę Śl. w Gliwicach. Jest jednak problem z samodzielnym zwiedzaniem tych miejsc, chociaż na Ukrainie wszystko – jak mówią tutejsi – da się załatwić. Uniwersytet powstał na bazie założonego w 1606 r. kolegium jezuickiego. W 1661 r. król Jan Kazimierz ogłosił „zgodziliśmy się ażeby kolegium jezuickie we Lwowie godność akademii i tytuł uniwersytetu został nadany”. Aby formalnościom stało się zadość potrzebna była jeszcze uchwała Sejmu a ten wobec sprzeciwu Akademii Krakowskiej takiej nie podejmował. Podobnie było z aprobatą papieża. Dopiero August III i Klemens XIII nadali uczelni pełnię uniwersyteckich praw. Długa i zawiła jest historia uczelni, dość wspomnieć o ciężkich nie tylko sowieckich czasach. Gmach główny mieścił początkowo Sejm Galicyjski, gdzie nad wejściem spotykamy posągi symbolizujące Galicję, Wisłę i Dniestr. Warto wstąpić o ile mamy taką możliwość do małego uniwersyteckiego muzeum, zobaczyć poczet rektorów czy podziwiać dawną salę sejmową. Wśród rektorów spotykamy wielkie polskie nazwiska m.in. A. Ankwicza, L. Rydygiera, J. Kasprowicza, arcybiskupa J. Bilczewskiego czy St. Kulczyńskiego – zasiadającego później na rektorskim fotelu we Wrocławiu w latach 1945-51. Szkoda tylko, że oprowadzający pracownik uczelni tak umniejszał polski wkład, mówiąc m.in. o krótkim tylko polskim panowaniu. Nie przypadkowo czytam też w jednym z lokalnych wydawnictw „przed wojną mieszkali tu Ukraińcy, Ormianie, Żydzi i inne narodowości…”. Aby jednak trzymać się faktów, Polacy w tym okresie /np. 1926 r./ stanowili 65%, a ci pierwsi zaledwie 10%. Pozostawiam to bez komentarza.
Odwiedzając z kolei politechnikę zwróćmy uwagę na okazały gmach, dzieło młodego wtedy architekta Juliana Zachariewicza. Pierwszego zresztą rektora tej uczelni. Podziwiajmy ozdobną klatkę schodową, aulę czy bibliotekę – istne architektoniczne perełki. W auli przepiękny cykl obrazów ukazujący postęp cywilizacji wg szkiców J. Matejki, który w zamian zażyczył sobie naukowy tytuł. Początki politechniki sięgają roku 1844 a jej absolwenci wnieśli znaczący wkład w rozwój nauki i techniki, długo by o nich pisać…

Wydania: