Zbigniew Piotrowicz

Autor: 
Most przez czas czyli list do wnuka (część II)
okładka-prawnuk.jpg

Drugim komunikatem, który chciałbym przenieść ponad czasem, są bardzo osobiste doświadczenia związane z górami. Góry były, są i za te dwieście lat na pewno będą istniały w kształcie takim, jak za mojego życia. Mamy więc wspólny punkt odniesienia pomimo kilkusetletniej odległości między nami. To, że góry mogą być czymś więcej niż tylko pojęciem geograficznym, odkryłem przypadkiem. Miałem chyba piętnaście lat i mama próbowała mi jakoś urozmaicić wakacje. Na różne obozy czy tak zwane rajdy jeździłem już od jakiegoś czasu. Lubiłem to. Było mi wszystko jedno, gdzie pojadę, byle wyjechać, urwać się z domu i znaleźć się wśród rówieśników. Mama zupełnie przypadkiem znalazła w zakładowej ofercie (wtedy zakłady pracy organizowały dla pracowników różne formy wypoczynku) obóz wędrowny. Pojechałem. Było nas kilkanaście osób, codziennie pokonywaliśmy z plecakami kilkugodzinną trasę po łagodnych zboczach Beskidu Sądeckiego. Spaliśmy w wiejskich szkołach zaadoptowanych na prymitywne schroniska, sami przyrządzaliśmy posiłki, czasem korzystaliśmy z lokalnych barów. I odkryłem, że to wspólne wędrowanie, te kamieniste szlaki, ścieżki wśród wysokich traw, chłód lasów i deszcz zacinający na górskim wzniesieniu są… niepokojąco piękne. Może nie potrafiłem albo nie miałem odwagi tego wrażenia określić tym właśnie słowem, ale coś we mnie drgnęło. Spodobało mi się, choć nie bardzo potrafiłem powiedzieć dlaczego. Potem pojawiły się wyjazdy, jeszcze z rodzicami, w Karkonosze, a potem już nie było odwrotu. Odkryłem w górach tę przestrzeń, w której się dobrze czułem i której mi – nie wiedziałem tego wcześniej – brakowało. Zacząłem dużo czytać o górach, potem wyjeżdżać samotnie, potem postanowiłem w górach zamieszkać oraz napisać o nich osobistą książkę. Uzależniłem się. Odkryłem, że góry mogą być nie tylko ciekawe, ale też bardzo ważne. W górach miałem okazję przeżyć wydarzenia, których bym pewnie nigdy bez nich nie doświadczył. Byłbym innym człowiekiem, gdyby nie euforyczne uniesienia po pokonaniu trudnej drogi na skalnej ścianie, strach o życie, pomoc doświadczona w trudnych chwilach, wyrozumiałość wobec słabości innych, umiejętność cieszenia się suchym schronieniem i kubkiem gorącej herbaty. Góry nauczyły mnie kilku prawd, które bardzo mi się potem w życiu przydały. I jest z nimi tak jak z podróżowaniem, nie sposób tego wytłumaczyć, jeśli się tego nie przeżyje. Przez te kilka wieków, które oddzielają mnie od ciebie, ludzie nie zmienią się, będą mieli podobną wytrzymałość, odporność na złe warunki, będą mieli mniej więcej tyle samo sił. Zmieni się z pewnością technologia pozwalająca na bardziej komfortowe wyposażenie i sprawniejsze akcje wyciągania z kłopotów, ale relacje z górami zawsze zachowają element obcowania z czymś prawdziwym i pięknym. Dlatego – jeśli mamy się zrozumieć – wybierz się w góry. Zachęcam. Być może właśnie w górach zbudujemy ten mentalny pomost ponad wiekami. Być może góry nadadzą temu listowi sens.
Pewnie nie wiesz, że zbudowałem dom. Może jeszcze stoi na słonecznej łące u podnóża Gór Złotych. Z tym domem to była zabawna historia. Mieszkałem wtedy w Konradowie, niewielkiej wsi w okolicach uzdrowiskowego miasteczka Lądek Zdrój. Lokalną atrakcją była Jaskinia Radochowska, niewielka, naturalna grota, do której musieliśmy się fatygować jakieś dziewięć kilometrów. Takich wycieczek z przyjaciółmi zrobiliśmy kilka, może kilkanaście. Któregoś razu wracaliśmy inną drogą, trochę lasem, trochę leśnymi duktami. W pewnej chwili weszliśmy na rozświetloną słońcem łąkę. Przed sobą mieliśmy rozległą łagodną dolinę, za którą wznosiły się góry, oraz całą panoramę leśnych wzgórz, od Gór Bialskich, przez dominujący na horyzoncie Śnieżnik, prowokująco szpiczastą Czarną Górę, Krowiarki i Góry Bystrzyckie wyraźnie odcinające się na tle od nieba na zachodzie. Stałem jak urzeczony. Zresztą wszyscy zatrzymali się, bo widok był z tych, które albo intrygują, albo zastanawiają przerysowaną, wręcz nachalną urodą. No więc tak staliśmy, a może nawet zalegliśmy na chwilę wśród kwiatów i traw (przepraszam za tę nieco pretensjonalną narrację, ale tak było, a przynajmniej tak mi się teraz wydaje), a ja, ulegając niemęskiej tkliwości, pomyślałem, że ten, kto kiedyś wpadnie na pomysł, aby tu zamieszkać, będzie miał dużo szczęścia. Łąka opadała łagodnie ku dolinie, za plecami miałem świerkowo-bukowy las, kwiaty pachniały, słońce grzało… Minęło kilkanaście lat. Zamieszkałem gdzie indziej, moje życiowe plany uległy zasadniczej zmianie, a ja zastanawiałem się, czy to nie za późno zaczynać wszystko od nowa, zbliżając się do pięćdziesiątki. Pewnego dnia zapukał do mnie Mietek, partner z gór, sąsiad i przyjaciel.
– Mam dla ciebie ciekawą wiadomość – zaczął od progu. – Jest do kupienia kawałek łąki obok mojej budowy. – Mietek budował właśnie swój dom w Radochowie. – Oczywiście najchętniej sam bym to kupił, aby ustrzec się kłopotliwych sąsiadów, ale, rozumiesz, nie mam wolnych funduszy i jeśli już miałbym mieć jakiegoś sąsiada, to mam propozycje, abyś się nad tym zastanowił…
Coś mnie tknęło… Czyżby?! Czy ten „kawałek łąki” to TEN kawałek łąki? Sprawdziłem. Tak, to właśnie to miejsce! Polana była już mniej rozległa, bo w międzyczasie wtargnął na nią brzozowy młodniak, ale nadal urzekająca…
Minęło kilka lat. Zbudowałem ten dom! Wbrew wszystkim doradcom, którzy troszczyli się o mój i mojej rodziny los: „Jak wy tam zimą dojedziecie?”, „Podobno tam nie ma wody…”, „A nie boicie się mieszkać tak blisko lasu?” i w ogóle „Na takim odludziu?!”. Dom wymyśliliśmy z Natalią, moją żoną i matką mojej młodszej córki Oli. Wymyśliliśmy go od początku do końca.
I to, gdzie będzie stał, i to, co będziemy widzieć siedząc przy stole, i to, gdzie będziemy pić wino w letnie popołudnia, obserwując przechodzącą burze…
Nie wiem, czy ten dom jeszcze istnieje. Jeśli go już nie ma, wybierz się, proszę, na tę łąkę. Najlepiej w maju, w porze, kiedy pierwszy raz stanąłem w tym miejscu i patrzyłem na horyzont… Jeśli się trochę postarasz, z pewnością znajdziesz to miejsce.
A może w ogóle nie ma już tej łąki? Piszę o tym, abyś wiedział, dlaczego ten dom powstał. To nie tylko był splot różnych okoliczności. Zawsze miałem jakąś atawistyczną potrzebę posiadania swojego terytorium. Uważałem, że to ważne, aby mieć swoje miejsce. Swoje, identyfikujące mnie jako kogoś z tego właśnie, konkretnego miejsca. A jeszcze ważniejsza jest umiejętność stworzenia takiego miejsca, bo to też jest ślad i jakiś ponadpokoleniowy manifest własnej niezależności… i obecności. Nie tylko mojej. W tym miejscu moja córka, a twoja praprapraprababka Ola poznawała świat, oglądała o świcie chmary saren i jeleni, zbierała z nami grzyby, uczyła się czytać, wyprawiała pierwsze przyjęcia urodzinowe dla rozbrykanych koleżanek…
Wspomniałem już, że być może za kilkaset lat, w czasach, kiedy żyjesz, świat będzie mniej zróżnicowany, że procesy globalizacji sprawią, że wszystko stanie się jednakowe. Zbyt jednakowe. Bardziej niepokojącą konsekwencją tego zjawiska okaże się także unifikacja ludzi. Będą podobnie wykształceni, będą mieli podobne doświadczenia, będą oglądać te same filmy, zdawać te same egzaminy. Będą niejako programowani do obsługi świata. Świata identycznego w każdym miejscu. Czas będzie zbyt cenny, aby marnować go na pokonywanie indywidualnej drogi. Jeśli tak jest, bardzo ci współczuję… Żyłem w czasach, kiedy można było jeszcze pozwolić sobie na… niedojrzałość, czyli zbieranie doświadczeń, kompletowanie tego bagażu, z którym potem będzie się przeprawiać przez życie. Niekoniecznie jest to tak zwane wykształcenie. Nazwałbym to bardzo nieprecyzyjnym określeniem – mądrość życiowa, doświadczenie. To nie jest katalog wiedzy z różnych dziedzin, ale umiejętność refleksji nad swoją obecnością wśród innych ludzi. Nie chciałbym, abyś myślał, że jestem bufonem, który chwali się, iż posiadł szczególne mądrości, zwłaszcza te życiowe. Po prostu miałem to szczęście, że został mi dany czas, abym tę bardzo osobistą drogę przeszedł. Też byłem programowany. Do pewnego momentu. Miałem pokonać kolejne szczeble wykształcenia, skończyć studia, wziąć się za jakąś pracę, założyć rodzinę… Do końca studiów szło jak po maśle.
A potem góry wywróciły wszystko do góry nogami. Aby móc pojechać w wymarzone Himalaje, zrezygnowałem ze stabilnej pracy państwowej, służbowego mieszkania, prawdopodobnego stopniowego awansu. Zająłem się tak zwanymi pracami wysokościowymi. Polegało to na tym, że wykorzystując swoje umiejętności alpinistyczne, mogłem wykonywać różne czynności w miejscach trudno dostępnych. Za takie umiejętności można było dostać niezłe pieniądze. Zalety zarobkowania w ten sposób były następujące: w miarę szybko dochodziło się do funduszy pozwalających na kosztowny wyjazd, samemu regulowało się okresy pracy i wspinaczkowej aktywności, a poza tym było się w kontakcie z przyjaciółmi, którzy kombinowali tak samo. To dlatego jako wykształcony psycholog ze specjalizacją kliniczną wzbudziłem duży niepokój rodziców, oświadczając, że zostanę… rolnikiem.
Nie miałem w tym zakresie żadnego doświadczenia i umiejętności, ale kupno gospodarstwa rolnego było najszybszym sposobem na własny kąt, niezależność czasową i … stworzenie tego archetypicznego miejsca na ziemi. Mogłem to zrobić! Złamałem program! Kupiłem na kredyt dziesięć hektarów kamienistych zboczy i rozpadającą się chałupę z zamarzającym wychodkiem na zewnątrz. Do dziś uważam, że była to moja najlepsza decyzja, choć wtedy mogła się wydawać zupełnie nieracjonalna. Coś tam próbowałem siać, miałem niewielkie stadko owiec, ale rolnikiem okazałem się marnym. Udało mi się za to zrealizować pozostałe plany, choć czasem wątpiłem, czy to właściwa droga. Przez kilkanaście następnych lat byłem więc gospodarzem, pracownikiem fizycznym wykonującym skomplikowane zlecenia, dziennikarzem, alpinistą, podróżnikiem, autorem książek, jedynym właścicielem i producentem w Wytwórni Filmowej „Lasy Państwowe Forever”, redaktorem naczelnym poważnego, ogólnopolskiego, choć niszowego periodyku o wspinaniu, dyrektorem gminnego ośrodka kultury, Krajowym Kontrolerem ds. Jajecznych, stolarzem, właścicielem sklepu z marmurami, organizatorem festiwalu filmowego itd., itd. Miałem czas, aby szukać siebie. Aby dorastać do bycia sobą. Czas nie był tak kosztowny. Obawiam się, że tobie, drogi wnuku, te doświadczenia mogły zostać zabrane. Przez postępującą unifikację kultur, obyczajów, wiedzy, przez presję czasu, przez konieczność dostosowania się do rosnącego tempa wydarzeń wokół nas. Te okoliczności mogły zniszczyć tę szansę, jaka była mi dana. Tak wygląda to z mojej obecnej perspektywy. Jeśli się pomyliłem, to dobrze.
Czas jest nieubłagany i zauważam, że w mojej pamięci zaciera się coraz więcej wspomnień. Zaczynam mylić miejsca, czas, umykają szczegóły. Zapamiętałem jednak chwile, które nigdy i nigdzie nie zostaną udokumentowane, a z jakiegoś powodu stały się ważne. Tak ważne, że tkwią w pamięci do dzisiaj. Odejdą razem ze mną, a może kiedyś również ty doświadczysz tego samego i uznasz, że te, wydawałoby się, mało istotne momenty są mimo wszystko warte zachowania, przeniesienia w czasie, utrwalenia? Przez dwa lata mieszkaliśmy całą rodziną w Toporowie, niewielkiej wsi położonej wśród lasów. Ojciec dojeżdżał do pracy, a mama zajmowała się domem. Doskwierało jej to bardzo, ale dla mnie były to lata najszczęśliwsze. Pojechałem do Toporowa kilkadziesiąt lat później. Stałem w pogodny dzień na wąskiej wiejskiej drodze i wpatrywałem się w kolorowe kamienie, którymi była wybrukowana. Wtedy chyba pierwszy raz poczułem, że zaczynam znikać, że ten proces już się zaczął. Wpatrywałem się w tę drogę i było mi strasznie żal, że tamte chwile są bezpowrotnie minione. Że nie pobiegnę po tych kocich łbach (tak właśnie nazywała się nawierzchnia drogi brukowanej nieobrobionymi kamieniami) po mleko, wykręcając sandałki na rozgrzanych kamieniach, że mama już nigdy nie zawoła mnie z podwórka na ciepły drożdżowy placek z rabarbarem, że słońce nie będzie tak samo grzało w kolana, kiedy w krótkich spodenkach jeździłem na zbyt dużym rowerze, że nie będę zrywać twardych, wonnych jabłek w pachnącym przemrożonymi liśćmi jesiennym sadzie…
Gdzieś na samym początku mojej pamięci jest wspomnienie zdjęcia, które postanowili mi zrobić rodzice. Zdjęcie miało chyba gdzieś pojechać, do dalszej rodziny, może za granicę. Dlatego poproszono o jego wykonanie zawodowego fotografa. Fotograf przyszedł do domu, a mi pozwolono stanąć nogami na fotelu. W bucikach! Sytuacja musiała być więc nadzwyczajna. Założono niemowlęcą czapeczkę, aby zasłonić łysinę. Choć miałem ponad trzy lata, nadal nic mi na głowie nie rosło. Głowa owszem, dlatego czapeczka była za ciasna i – powiedzmy sobie szczerze – w tym wieku trochę żenująca. Musiała jednak być, bo rodzice wstydzili się łysego synka. Uśmiechałem się, bo tak mi kazano i byłem grzecznym chłopczykiem, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia obciachu. Sytuację ratowała reszta garderoby. Miałem niebieski sweterek z białym kotkiem i spodnie. Prawdziwe spodnie! To był czas, kiedy ubierano mnie zazwyczaj w rajtuzki, a ja już wiedziałem, że rajtuzki są dla dziewczynek!
Kiedy zacząłem się wspinać, podziwiałem Wandę Rutkiewicz. Była Polką i przez wiele lat najwybitniejszą alpinistką świata. Zawsze chciałem ją poznać. Bywałem na różnych spotkaniach i festiwalach, gdzie mogłem ją spotkać, ale jakoś nie miałem śmiałości podejść i porozmawiać. W końcu taka sytuacja się zdarzyła. Podczas jednego z festiwali górskich w programie był wspólny wyjazd do Istebnej. Pojawiły się jakieś sanie, ognisko, góralska muzyka i tańce. Przypadek sprawił, że siedzieliśmy obok siebie. Rozmawialiśmy. Wanda była w świetnym nastroju, uśmiechnięta i pełna energii. Mnie też się udzieliła ta atmosfera, do tego stopnia, że – a naprawdę jest to rzadkość – ruszyłem w tany z Wandą właśnie. Zapamiętałem tamten wieczór z jednego drobnego, wydawałoby się nieistotnego powodu. Zapamiętałem ciepło jej dłoni… Kilka miesięcy później umierała w śniegach jednego z najwyższych himalajskich szczytów, Kangczedzongi. Do dnia, kiedy to piszę, nie znaleziono jej ciała. Choć od tamtego wieczoru minęły dwadzieścia trzy lata, ja ciągle pamiętam tę dłoń…
Takich wydarzeń jest całe mnóstwo, można o nich napisać sentymentalną książkę. Chodzi mi o to, że takie chwile składają się na niepowtarzalny własny świat, dla którego nie ma ratunku. I jeśli już trzeba zniknąć, to może warto zrobić to z wdziękiem… Zostawiając ślad, który nada sens tej chwili, dla której mieliśmy szczęście zostać powołani do istnienia.
No właśnie. Ten moment też jest intrygujący, bo zanim się zniknie, trzeba się w ogóle pojawić. Kiedy zatem ruszył Wehikuł Nowej Świadomości, jak to zwykł określać jeden z moich przyjaciół? Kiedy nastąpił najbardziej pierwotny początek mnie?
Urodziłem się 1 czerwca. Nie w terminie, bo przeczekałem dwa tygodnie. Powinienem był pojawić się na świecie mniej więcej w połowie maja, prawdopodobnie 16 lub 17. Przyjmijmy, że 17. Prawidłowa ciąża trwa 281 dni. Sprawdziłem, czy rok 1958 nie był rokiem przestępnym. Nie był, czyli luty miał 28 dni. Zatem policzmy 281 dni wstecz od daty statystycznego terminu narodzin. Wychodzi 10 sierpnia 1957 roku. Co robili moi rodzice 10 sierpnia? Otóż dwa dni wcześniej wzięli ślub, 8 sierpnia 1957 roku w Świebodzinie i następnego dnia wyjechali w kilkudniową podróż poślubną do Zakopanego. To był modny kierunek i miejsce, którego nigdy przedtem nie widzieli. W Zakopanem zjawili się prawdopodobnie rano. Byli młodym małżeństwem. Mama miała 23 lata, ojciec równo 30. W takim wieku nawet po całonocnej podróży pociągiem w niezbyt komfortowych warunkach jakoś sił nie ubywa. Przypuszczam, że byli także bez większego grosza przy duszy, więc nie szukali wygodnego hotelu. Pewnie po-kręcili się trochę po mieście, zanim postanowili wjechać koleją linową na Kasprowy Wierch. Oboje pierwszy raz widzieli góry, nie mieli żadnego doświadczenia turystycznego i wjazd kolejką był najprostszym sposobem, aby te góry zobaczyć z bliska. Sam wjazd, wiszenie w powietrzu w małym wagoniku, ponad drzewami, był już niezłą atrakcją. Na górze byli, jak sądzę, po południu. Przed laty kilka razy wspominali ten Kasprowy. Mówili, że tam nocowali i jakoś nie bardzo chcieli opowiadać o szczegółach. A wiem, że tam noclegów dla turystów nie ma. Co więc się wydarzyło? Może gwałtownie zepsuła się pogoda i musieli zostać, może nastąpiła awaria kolejki? Postanowiłem sprawdzić, jaka była pogoda 9 sierpnia 1957 roku w Tatrach. W obserwatorium meteorologicznym na Kasprowym nikt nie odpowiadał. Próbowałem przejrzeć wykazy przejść taternickich tego dnia. W złą pogodę po prostu aktywność wspinaczkowa zamiera. Niestety sprawozdanie z tamtego sezonu jest bardzo enigmatyczne i prawie bez dat. Napisałem mejla do zaprzyjaźnionego meteorologa na innej górze. Obiecał sprawdzić. Kiedy dostałem kopię komunikatu pogodowego wszystko było jasne: temperatura o godz. 16.00 wynosiła 11 stopni, wiało, może nie za mocno ale ok. 60 km/godz, opad 2 milimetry czyli mżawka. A więc było tak: wjechali po południu, pogoda się zepsuła, nie znali Tatr i nie mieli żadnego górskiego doświadczenia. Być może kolejka już nie jeździła. Pewnie byli w miejskich ubraniach, marzli i trochę się bali. Cóż więc mogli zrobić? Ona, dziewczyna po technikum ogrodniczym, pierwszy raz poza rodzinną Wielkopolską, on, początkujący urzędnik, właściciel wuefemki, bardziej skupiony na swojej młodej żonie niż na górskich wyczynach? Jakiś życzliwy człowiek znalazł im pewnie kąt, dał koce. No i ta przygoda! Noc w górach! Byli po nieprzespanej nocy w pociągu, więc pewnie nie wybrzydzali i gdzieś tam się ułożyli. Może w nieczynnej już restauracji, może w obserwatorium, może w dyżurce ratowników? Przenocowali i … tam tchnęli we mnie życie. W nocy z 9 na 10 sierpnia 1957 roku. Na szczycie Kasprowego Wierchu.
Drogi wnuku. Ta korespondencja może być prowadzona tylko w jednym kierunku. Zniknąłem. Jeśli za dwieście lat przeczytasz ten list, jeśli uznasz, że czegoś się dzięki niemu dowiedziałeś, napisz swój. Też do późnego wnuka, który może nie wiedzieć, że kiedykolwiek istniałeś…

Wydania: