Zderzenia w Kłodzku - Reaktywacja (Cz. 2)

Autor: 
Janusz Skrobot
w3.jpg
w8.jpg

„Katechizm Białego Człowieka” przedstawił Teatr RAWA. Można śmiało powiedzieć, że każdy - chcąc nie chcąc, przychodząc do teatru, znalazł się wśród pielgrzymkowiczów oczekujących na autokar i został „obezwładniony” przez organizatora pielgrzymek. Nie była to jednak wędrówka do Ziemi Świętej, a raczej do zakamarków duszy. Strachów i fobii narodowych, żeby nie powiedzieć ksenofobii, drzemiących od lat w Polakach. Spektakl powstał w 2013 roku, a nic nie stracił na aktualności. Wprost przeciwnie. Nasze lęki i obawy przed ludźmi, których nie znamy i poznać nie chcemy, bo mają śniadą lub czarną skórę, ugruntowały się zwłaszcza ostatnio. Współczujemy tym, którzy giną w Syrii, ale na naszych ulicach ich nie chcemy. Cóż, to takie nasze narodowe ideefiks utrwalane przez polityków, kościół i dom.
Diabły, czarty i demony obudzone nacjonalistyczną paplaniną o wyższości tego co nasze, polskie, katolickie. Chciałoby się powiedzieć nasza polska wiara katolicka najważniejsza jest. Tylko czy aby na pewno ta wiara jest tylko nasza?
Kolejny dzień festiwalu należał do Teatru Improwizacji IMPROWIZACJA z Wrocławia, który na naszych oczach odegrał historię na zamówienie publiczności. Trudna to sztuka improwizować od początku do końca przez blisko 1,5 godziny na zadany temat, o czym przekonali się i aktorzy, i publiczność. Występujący nie uniknęli wpadek językowych i błędów mniejszych i większych, a część widzów pewnego rozczarowania formą i brudami w spektaklu. Być może zbyt dużo spektakli obejrzała kłodzka publiczność, bo czasami denerwowała słaba gra aktorska i dobrze znana z lat słusznie minionych kompozycja prosto z akademii ku czci. Jednak spora część widowni świetnie się bawiła, bo rzecz była lekka, łatwa i … no właśnie, czy przyjemna? No cóż, ktoś kiedyś powiedział, że, jeśli się chce improwizować, to należy wyćwiczyć swoją improwizację do perfekcji. Słowem długa droga przed wrocławskimi aktorami w zderzaniu się ze słowem i tzw. schematami „zagrywek” aktorskich.
Tak oto kłodzka publiczność zobaczyła 7 teatrów w konkursie festiwalowym, ale oczywiście to nie wszystko, gdyż dyrektor festiwalu posłużył się iście szatańskim pomysłem na wzbogacenie oferty festiwalowej i w ramach programu „Teatr Polska” zaprosił dodatkowo dwa teatry, które są świetnie znane w kraju.
O Teatrze Wierszalin, który bodaj czterokrotnie gościł na „Zderzeniach” kłodzczanie dobrze pamiętają. Jego spektakle: „Turlajgroszek”, „Merlin”, „Medyk” zdobywały nagrody nie tylko w Kłodzku, w Polsce, ale i trzykrotnie nagrodę Fringe First na najważniejszym dla teatrów Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Edynburgu. Tak więc, mając w pamięci owe trzy spektakle oraz „Głupa” i „Klątwę” nastawiłem się na teatr pełną gębą. Reżyser przedstawienia, Piotr Tomaszuk, i jego aktorzy zaprosili mnie na wschód Polski, gdzieś na Podlasie, by wracać pamięcią w lata dzieciństwa, a potem młodości – durnej, a dumnej – czasów twista, grzybobrania i uciech wioskowych, zanim dojrzeli i spoważnieli na stanowiskach profesorów lekarzy, nauczycieli, biznesmenów i poważnych dyrektorów. Tomaszuk udowadnia jednak, że tak naprawdę pozostali mentalnie w tamtej swojej wiosce, w tamtym lesie i nie potrafią – jak każdy z nas –oderwać się od swoich korzeni. Od charakterystycznego języka i postrzegania otaczającego ich świata aż do śmierci. Rzecz zabawna i mistrzowsko zagrana jak na Wierszalin przystało. Historia prosta i przaśna, a jednak nasycona perełkami popisów gry aktorskiej, światła i scenografii, za którą – jako spędzający po wielokroć wakacje w Majewie między Sokółką, a Dąbrową Białostocką – ślicznie dziękuję. Boć to i ja wróciłem z pomocą Wierszalina w swój świat dziecinnych i młodzieńczych lat. Do krowy żywicielki, gdakającego ptactwa, lasanekgrzybowych i „murzyków” rozprawiających o d…ch pod sklepem GS z butelką piwa, a i klnących siarczyście. Do szeptuch i szeptunów mamroczących pod nosem tajemnej mocy uzdrawiające zaklęcia, gdy ktoś poprosił. Tak było i nie zapomnę tego pewnie do czasu, aż – jak śpiewał Jaromir Nohavica – „Gdy czarne papierowe buty rano już ubiorę, A stara zyska pewność, że mi szychta wisi kalafiorem……”
„Trollgatan. Ulica Trolli” – to spektakl o tematyce jak najbardziej współczesnej jak na Teatr Współczesny w Szczecinie przystało. Wprawdzie rzecz dzieje się w Szwecji, ale równie dobrze może się dziać w Polsce, jak i każdym innym miejscu w Europie. Uwikłani w komputerowy świat, żywimy się mimochodem sloganami płynącymi z mas mediów i zaczynamy myśleć utartymi schematami, czyli myśleć tak naprawdę przestajemy. Obcy zabierają nam pracę i odpoczynek. Burzą nam błogie chwile w przenośni i w rzeczywistości, terroryzując bohatera – Szweda, aż swoje wyobrażenia i zjawy zacznie zamieniać w nacjonalizm. To już staje się jego obsesją, kiedy podczas wakacyjnej pracy przy zbiorze truskawek jakiś Arab zabiera mu jego urobek. Bije w śniadą mordę, a tak naprawdę chętnie by zabił. Polak zostaje „oszukany” przez Ukraińca, bo kupuje od niego nie używany, ale zużyty samochód. A przecież on, Polak, jest kimś, kogo nie można oszukać i sprzedawać mu truchła. Małe rzeczy prowadzą do wielkich fobii, a te do strzelaniny w klubie dyskotekowym i śmierci wielu niewinnych osób. Jeszcze w Polsce takie rzeczy się nie dzieją. No właśnie. Nam wystarcza, że ktoś z kimś rozmawia po niemiecku w tramwaju, że jakiś student ciemnoskóry chce coś kupić w sklepie lub dziewczyna w charakterystycznym stroju dla muzułmanek idzie ulicą. To nic, że są takimi samymi ludźmi jak my. Mają inny kolor skóry, inaczej mówią, inaczej się modlą, kultywują inne tradycje. My wiemy lepiej, kim oni są. Ulica Trolli gdzieś w Łodzi, Białymstoku … gdzieś u nas. Kiedy spektakl się kończy, a aktorzy znikają w kulisie, ludzik niby z żółtych klocków lego z napisem na piersi gameover– jeszcze „krzyczy” do wychodzących widzów – gra skończona. To istotny symbol w tym spektaklu. Tylko czy wychodząc z widowni zrozumieliśmy, że to także KONIEC ZABAWY?...

Wydania: