Sztuka widzenia. Sztuka pokazywania

Autor: 
Joanna Stoklasek-Michalak
Fot.1jpg.jpg
Fot.2jpg.jpg
Fot.3jpg.jpg
Fot.4jpg.jpg

„Jeżeli mówimy o twórczości, o osobistym spojrzeniu na świat, to nie można zrezygnować z tego, że chce
się go widzieć i przedstawiać po swojemu.” - (Edward Hartwig, fotograf, w rozmowie z Anną Beatą Bohdziewicz)

Od 18. maja do 19. czerwca w galerii pARTer Kłodzki Klub Fotograficzny eksponował kilkadziesiąt fotografii autorstwa członków Klubu, w rozmaity sposób nawiązujących do bogatej spuścizny Tadeusza Jażdżewskiego (którego kilka zdjęć ze zbiorów Muzeum Ziemi Kłodzkiej również zostało zaprezentowanych). Przyglądając się fotografiom Tadeusza Jażdżewskiego można dostrzec echa szerokiego spektrum twórczości Edwarda Hartwiga, przywołanego we wstępie, widoczne głównie w graficznym i uproszczonym sposobie ilustrowania widzianego świata, rzadziej w malarskim ujęciu pejzaży. Rozpoznawalne są one w zaskakujących kadrach – sprawiających czasem wrażenie sztucznie zakomponowanych lub ożywionych przemyślanym sztafażem – ale także w reporterskim charakterze zdjęć, jakby dokumentujących przemijające krajobrazy, także miejskie, i ludzką w nich obecność.
Zorganizowana przez KKF wystawa pt. „Pamięci Tadeusza Jażdżewskiego” stała się pretekstem do zaprezentowania 26. fotografii, które w różnym kontekście – ale rzadko intencjonalnie – nawiązują do Tadeuszowych kompozycji lub Jego sposobu pokazywania świata.
Nie mogąc (i nie chcąc) uwolnić się od przytoczonej wypowiedzi Hartwiga, spoglądam nie tyle na zdjęcia, ile poprzez zdjęcia. Ramki passe-partout stanowią framugi do świata spostrzeżonego przez każdego z fotografów, uchwyconego mgnieniem migawki i przedstawionego po „ichniemu”. Czuję się zaproszona do odwiedzenia tych wyalienowanych fragmentów obcych światów, które – przefiltrowane przez wrażliwość artystów – tak ochoczo stają się moimi światami. Anektują mnie i asymilują. Niektóre szczególnie skutecznie.
Tak się dzieje z baśniowym pejzażem Tomasza Gmerka, na którym wyśmienicie zainscenizowane rozłożyste drzewo, wraz ze swoimi bardziej dyskretnymi towarzyszami, kusi aurą i monochromatyczną szatą Pani Zimy. Ta przypominająca walorem eteryczne mezzotinty ilustracja zdaje się budować ów zimowy pejzaż na bieżąco, na oczach widza. Drobne, białe plamki śniegu, miejscami łączące się w większe skupiska, subtelnie – ale jednocześnie kategorycznie – wyznaczają granicę ciemnym smugom dowodzącym istnienia lasu. Atmosfera rozprzestrzeniającej się pustki jako zasłonięcia tego, co widoczne, nie smuci jednak, ale wzbudza podziw. Scena „stopniowego opustoszania świata”, sprawiająca wrażenie rozedrganej, rozpościera swój czar na oniemiałego widza, czyniąc z niego kolejny element procesu znikania. Nawet nie uczestnika, ale element właśnie – taki sam, jakim jest oparta o pień drzewa drabina. Zresztą, tak naprawdę ona stanowi punkt kulminacyjny kompozycji zdjęcia i tego świata, który w mojej głowie opowiada swoją historię. A właściwie epizod o udziale człowieka, którego fizycznie tu nie ma, ale po którym zostają ślady. Czasem banalne, czasem irracjonalne w swej idei – jak ta drabina wykonana z martwego drewna i służąca do wchodzenia na wyższe poziomy, tu wsparta o żyjące drzewo – niczym o protoplastę – pnące się w górę majestatycznie i naturalnie, czyli bez ludzkiego udziału. W tej fotografii Tomasza Gmerka dostrzegam swoistą aluzję, widoczną także na jednym ze zdjęć Jażdżewskiego, gdzie postawiona w pustym polu i zbita z trzech belek prymitywna bramka zdradza obecność człowieka („homo futbolens”) w zastanym krajobrazie. Gdy go jednak nie ma, bramka staje się tylko wtórnym elementem pejzażu. Do momentu, w którym nie rozpozna się w niej trwale osadzonej ramy dla wciąż zmiennego kadru natury, widzianej z różnych perspektyw. Fragment świata pokazany tutaj przez Jażdżewskiego zadaje mi pytanie: „Kto stoi w bramce?” Odpowiedź nie jest jednoznaczna, ani stała…
W eterycznej, zimowej bajce zatrzymuje mnie na dłużej fotografia Przemysława Ziemackiego. Piękna i zrównoważona, budowana przez pionowe rytmy w monochromatycznej przestrzeni, nasuwa skojarzenie z japońskim malarstwem sumi-e. Jest jak medytacja natury, której człowiek nie przeszkadza. Jest czymś więcej – skłania do medytacji nad naturą. Obecność szkieletów martwych drzew stanowi świadectwo przemijania świata, do którego człowiek nie przyłożył ręki – jaka to ulga. Choiny wyłaniające się z mlecznej mgły na drugim planie dyskretnie demonstrują swoją zieloną żywotność i niejako gwarantują trwanie tego świata. Wszystko zdaje się być na swoim miejscu – człowiek także. Doprawdy, iście tradycyjnie japońska kontemplacja świata. I tylko nieco nachalny, dominujący w kompozycji, ogołocony pień drzewa na pierwszym planie – który za sprawą swojej graficzności przywołuje analogicznych bohaterów zdjęć Tadeusza Jażdżewskiego – dopomina się o uwagę. Czarnym wykrzyknikiem kończy moją refleksję „Jestem tu. Jeszcze przez chwilę.” Czytam to zdjęcie jak biały wiersz pełen oksymoronów. Albo haiku.
Mogę tu zostać
i zamarznąć do szpiku
między wierszami.
… Dusza drzewa Jolanty Ubik ilustruje nie tylko duchowy aspekt natury, ale poniekąd przywołuje również sposób postrzegania przez Tadeusza Jażdżewskiego otaczającej go rzeczywistości. Wywoływanie duchów? Niewykluczone... Wszystko jest bardziej nienazywalne i niewypowiadalne, niż się wydaje. Słowa – choć fizyczny aspekt rzeczy ich nie dotyczy – muszą się poddać wobec obecności tego, co jest nienamacalne. Myśl musi wystarczyć.
Odległa obecność Jażdżewskiego daje się rozpoznać także w fotografii Bogusława Michnika przedstawiającej pęd winorośli na tle (jak sądzę) dachówki z łupka. Wtórny, bo zadany ludzką ręką, mariaż ożywionego z nieożywionym, u Jażdżewskiego tworzy paradoks (zwiędnięty liść spoczywający na studzience kanalizacyjnej jakby szukał tam życiodajnej wody (sic!), ale prędzej zapcha kanalizacyjny układ żył), u Michnika niesie większy ładunek napięcia i … obietnicę. Świecąca niejako wewnętrznym światłem gałązka – która dla mnie siłą rzeczy jawi się jako symbol życia i wszelkich wartości godnych poświęcenia w jego imię – została za sprawą zdjęcia uwieczniona na i zarazem u-wieczniona w powierzchni skalnej płytki. Zakomponowana neoskamielina, wciąż jakby tętniąca życiem, jawi mi się jak pocztówka z prehistorii, krążąca gdzieś w nieokreślonym czasie, będąca jednocześnie we wszystkich jego trzech znanych nam wymiarach. Przywołana forma skamieliny zapewnia o tym, że to winne (sic!) salve było tu wieki temu, ale i teraz wciąż emanuje serdecznym, ciepłym pozdrowieniem, wreszcie przetrwa kolejne wieki za sprawą swego nośnika – opoki (oraz negatywu...). I gdy tak daję się uwieść owemu mariażowi, zastanawiam się nad kolejnością zdarzeń i zależnością tych dwojga: które z nich czyni to drugie nieśmiertelnym?
Zdjęcie Tomasza Pućkowskiego stawia mnie w roli osoby zamkniętej przed światem – poddaję się tej narracji bezwolnie. Jestem bądź co bądź malowniczo, ale niespodziewanie skutecznie, odgrodzona. Przede mną okno bez widoku na świat. Ono samo jest moim światem, zamkniętym sklepieniem łuku, jak migdał oka. Mętne szyby, regularny ruszt kraty i niepokorne kosmki wszędobylskiego bluszczu, zaglądającego zuchwale ku mnie, tak głęboko tkwiącej w środku… Życie ewidentnie toczy się poza mną i nawet wyrwane z zawiasów skrzydło okna – jak uchylona powieka – nie zaprasza mnie do dziennego światła na tyle skutecznie, abym zdecydowała się podejść do nęcącego świeżym powietrzem lufcika. Miejsce nadane widzowi przez Pućkowskiego przykuwa mnie i nie pozwala się ruszyć, a w postanowieniu odrętwienia upewnia mnie majaczący za oknem cień kraty utrzymującej wszystko w ryzach.
Do czasu. Fotografia Janusza Karpa wyrywa mnie z bezsilności i osadza na peronie. Albo na torach – w każdym razie jestem w podróży. Za sprawą prostej, ale zaskakującej w swym oddziaływaniu kompozycji, podążam jednocześnie w dwie niezależnie strony, jak elektron w królestwie kwantowym. Zmultiplikowany szyld obwieszczający z uporem, że TU JEST „Kłodzko Główne”, tworzy ażurowe quasi bramy tryumfalne. Trasę marszu podjętego przez wyobraźnię zamyka kategoryczna fasada budynku, ukryta za nie mniej kategoryczną, metalową kurtyną wagonów towarowych. TO jest „Kłodzko Główne”…? Nawet jeżeli Janusz Karp w istocie sportretował pewną siebie i szeroko rozpartą na rachitycznych nóżkach tożsamość miasta, kaskada trzech transparentów Kłodzka stanowi jednocześnie optyczny dowód na to, że mijam ten manifest bokiem, a „Kłodzko Główne… Główne… Główne” jest główne tylko przez moment.
Intrygujący w swojej geometrycznej konsekwencji jest kadr Andrzeja Lemiesza. Swoista wizualna apoteoza prostokąta, ujętego przewrotnie (!) po dynamicznej diagonali. Dominujący jasny blat stołu tenisowego lewituje ponad szarością betonowej kostki brukowej (zamkniętej, jakżeby inaczej, w module prostokąta), której banalną obecność do rangi matematycznego prawa podnosi proporcja 2:1. Geometrycznej układanki nie zakłócają nawet padające w przeciwnym kierunku cienie, bowiem zdradzają one obecność prostokątów w płaszczyźnie Z. Matematyka we wszystkich swoich odsłonach w istocie jest królową. Dekret o jej panowaniu czytałam już w ciemnych wersach okien wieżowca, którego budowę zarejestrował Tadeusz Jażdżewski.
Anna Toch rzuciła na mnie czar podwójny. Najpierw fotografia przedstawiająca manekina kobiety, elegancko celebrującego swój wolny czas przy filiżance herbaty. To ujęcie świetnie koresponduje ze zdjęciem Jażdżewskiego, na którym dwa manekiny kobiet sprzed kilku dekad (w tym jeden niekompletny) starają się zaprezentować „nowości sezonu zimowego”. „Kobiety” z tamtej epoki wyglądają jednak na bezradne, a ich powierzchowność i pozorność jest aż nazbyt czytelna. „Modelka” Anny Toch doskonale odnalazła się w nowym pejzażu społecznym, ba! w ogóle mu nie podlega. Kiedy spoglądam na nią z perspektywy chodnika i ze świadomością, że spóźniam się w kolejne miejsce w mojej codziennej gonitwie – jawi mi się jako ktoś, kto zapanował nad czasem i z rozmysłem delektuje się zadaną biernością.
Z kolei w zdjęciu przedstawiającym kompozycję Chrystusa (bez przynależnego mu krzyża) z dre-wnianymi elementami o różnym przeznaczeniu i kształcie, automatycznie rozpoznaję „jażdżewską” proweniencję. Nie przeszkadza mi to w kontemplacji zilustrowanej tu rzeczywistości, w której dostrzegam symptomy mistyki i niezrozumiałego symbolizmu rodem z płócien Pietera Breugla. Rozpoznawalne pojedynczo i niezależnie od siebie elementy kompozycji, w tym przypadkowym (?) zestawieniu tracą swoją tożsamość na rzecz abstrakcji podporządkowanej zdecydowanym rytmom i narzucającej się narracji. Rozwija się opowieść o Chrystusie, którego uniesione ramiona nie wyrażają radości, lecz wskazują brak. Optycznie ukrzyżowany, w istocie jest uwolniony od narzędzia swojej męki, ale ewidentnie w tej męce trwa... Tarcza koła przywołująca na myśl cyferblat zegara jest ślepa na czas, a wskazówka za sprawą sierpowatej przeciwwagi, na moich oczach przemienia się w grożące torturą ramię, wahające się nad ostatecznym przecięciem. Oba te wątki rozgrywane równocześnie zostają zatrzymane w kadrze na chwilę, która jest tak samo abstrakcyjna, jak wieczność. Mniemam, że Lech Majewski nie wzgardziłby takim kadrem w swoim filmie „Młyn i krzyż”...
Bardzo dosłowną interpretację fotografii Tadeusza Jażdżewskiego, stanowiącego tytułowe zdjęcie wystawy KKF, przedstawił Jacek Halicki. Inaczej, niż w autoportrecie Jażdżewskiego, schowanego za półprzezroczystym filtrem z wodospadem prasowych słów, Halicki prezentuje swój wizerunek jako stworzony z cudzych wypowiedzi i nagłówków w rozmaitych językach. Tytuły krzyczące drukowanymi literami szczelnie oblepiają mężczyznę, zlewają się z nim w jedno. Halicki wydaje się być tak bardzo zagadany monologami dochodzącymi do niego, że sam jakby wycofuje się z konieczności wypowiadania się za siebie – jego usta zamknięte są drobnym maczkiem gazetowych półprawd. Cieszyć może fakt, że to jedno oko, lewe (dedykowane obiektywowi? „Obiektywne”?) pozostało czujnie otwarte i pozwoli sportretowanemu na osobisty ogląd świata.
...Takich podróży w rzeczywistości spostrzeżone i wykadrowane przez członków KKF, mogę odbyć więcej. Ale nie powinnam. Ze względu na widzów, którzy powinni mieć szansę na własne impresje z podjętych przez siebie wycieczek do światów równoległych, zarejestrowanych przez kłodzkich fotografów i fotografików. Warto.

Wydania: