Strońskie wywczasy - czyli po szczypiorek
Bladym świtem nagle rozdzwonił się telefon. - Cześć! tu Witek. - Nie obudziłem? - Ty szwagier, to nie, ale telefon zadzwonił i musiałem wstać. - Słuchaj Wojtek, właśnie z Jolką i Anką wyjeżdżamy z Łomży. - Do zobaczenia za kilka godzin.
No i się porobiło! Sprzątanie, zakupy, prasowanie obrusa, i jeszcze mały torcik na cześć rodziny. O uzupełnienie karafki i schłodzenie siwuchy zadbałem osobiście, gdyż ważne sprawy muszą być w męskich rękach. I jeszcze kieliszki. Niech szwagrostwo wie, że z żonką myślimy o ich zapowiedzianej wizycie nieobojętnie. Stoimy na balkonie i zgadujemy: trafią od razu, czy będą pytać gdzie ta Morawka?
Dojeżdżają, śmieją się do nas z daleka, spoglądają na Krzyżnik. Wysoka ta góra! - woła Anka. Wyciągają z mercedesa walizy, torby podróżne, cały majdan. Po chwili widzimy jak Anka niesie dużego sękacza. Te z Podlasia są najlepsze, wiemy coś o tym.
No i po chwili buzi, buzi. Siadajcie. Co słychać? Może chcecie obejrzeć mieszkanie? I zaczęły się wspomnienia, plotki, ploteczki, pytania. Powiedz Jolu, czy ten stary Waluś to jeszcze żyje?- Żyje, żyje kochana, ale już nie z tą rudą małpą. Ostatnio to się do niego jakaś młoda wdówka wmeldowała, bo emeryturę ma sporą a i narzędzia podobno jeszcze nie na strychu... - Anka! - żadne oj mamo! masz swoje lata i nie ma się czego czerwienić... Nie wiem tylko, jak długo z Walusiem wytrzyma...
Widzimy ze szwagrem, że nie mamy szansy w tych rozmowach. To całkiem nie nasze sprawy. Witek spojrzał na mnie, ja na niego i już mieliśmy wstawać, gdy uprzedziła nas żonka.
- Widzę chłopcy, że się nudzicie. Jeżeli Wituś nie jesteś za bardzo zmęczony, to przejdź się z Wojtkiem na działkę. Szczypiorek będzie mi potrzebny.
Propozycja pasowała nam idealnie, więc w drzwi i w drogę.
Na działce „Pod Świerkiem” jak to na działce. Jest nawet czym przegryźć, ale nie ma pod co. Szczypiorek mamy, no to wracamy. Prawie trzy kilometry do domu, ale czego się nie robi dla zdrowia.
Zdecydowałem pokazać szwagrowi niewątpliwe uroki miasteczka spacerowym szlakiem od oazy do oazy, czyli ulicą Kościuszki. Marsz inną trasą, którą nazwałem „O suchym pysku” był bez sensu. Cała Nadbrzeżna od huty poczynając aż do ronda to kulinarna pustynia. Ani przy czym usiąść, ani co zamówić.
Wracamy nie spiesząc się - bo i do czego? Już pora, żeby nieco odpocząć w chłodnej Grocie, czyli Jaskini. Śledzik w oleju okazał się być wcale dobry, a że rybka lubi pływać, no to wiadomo, co nam jeszcze podano.
Utrzymując wcześniej założony kierunek w Mini - Max barze „U Nynusia” zaliczyliśmy pieprzne flaki wołowe plus piwo co nam pozwoliło skutecznie przezwyciężyć trudy podróży.
Nie minęło dziesięć minut a już siedzieliśmy w cafe - barze „U Prezesowej” nad aromatyczną kawą. Bez alkoholu!
W końcu trzeba zacząć się oszczędzać. Szwagier nie bez racji zauważył, że przed laty, bywało, trzy dni a dzień trzeźwiał.
A dzisiaj cholera odwrotnie. Nie te lata, nie te czasy.
Dyskutując nie zostawiliśmy suchej nitki na władzy. Benzyna prawie po piątaku, a drogi jak były tak dalej są fatalne. Jak jedną dziurę ominiesz, to w drugą wlecisz. Zaczęliśmy używać wyrazów jak w parlamencie tak dobitnie, że zwrócono nam uwagę. Niby młodzież słucha, a ona się uczy. Od nas nie musi. Wychodzimy, nawet szczerze pogadać nie dadzą!
Tak nam miło i niespiesznie zeszło ponad pół drogi. No, ale dojść do domu omijając zajazd „U Prezesa”? Nie uchodzi! Tym bardziej, że Witek zaczął narzekać na nogi, bo po górach chodzić to on niezwyczajny. I jak tu się ze szwagrem nie zgodzić. Zamówiliśmy żurek z kiełbasą i specjalność firmy, czyli smażony pstrąg z frytkami, jarzynkami i cytrynką. Porcje były spore, tak i polewać trzeba było kilka razy.
Wypoczęci i w coraz lepszym nastroju docieramy do ronda. Jeszcze troszeczkę Sudecką pod górkę, a tu rozstawione stoliki i parasole gościnnie zapraszają na browarek. No to my przez małe pół godzinki wysączyliśmy mocnego „piasta” i tym razem bez odwołania do domu. Wprawdzie się nieco ściemniło, ale na nas na pewno czekają.
Traf chciał, że na ławeczce obok Delikatesów siedziała schludnie ubrana starsza pani. Mijamy ją, a ona: - Panie Prezydencie! - A która jest godzina? Szwagier na to: - A którą pani chce? Tą, co jest teraz - usłyszał. Podaliśmy sympatycznej nieznajomej dokładny czas. Po chwili mówię: - Witek! ty całą Polskę zjedziesz i nikt do ciebie nie powie „Panie Prezydencie”. Ale w Stroniu tak! I nie musisz być zaraz taki ważny.
Nareszcie drzwi. Ty wchodź pierwszy - tak na wszelki wypadek mówi Witek. Znamy nasze panie i wiemy, że są dobrego serca.
W zbyteczną dyskusję żeśmy się z kobietami nie wdawali gdyż zmęczenie wyraźnie dawało znać o sobie. Co do szczypiorku, to znalazł się u szwagra w wewnętrznej kieszeni marynarki. Był nieco przywiędły ale na pewno zielony i do jajecznicy się nadawał. A nam - nie wiem dlaczego - nawet jeść się nie chciało. Tyle wrażeń przez jedno popołudnie!
Szwagier zdążył jeszcze zapamiętać, że jak szliśmy na działkę, to latarnie uliczne przy rondzie a i dalej stały jakby krzywo. Ale jak wracaliśmy, to się wyprostowały. No to wyjaśniam, że one - to znaczy te latarnie - zawsze są krzywe. Tak nietypowo, tak dla ozdoby miasteczka, czyli szpanu. Kto się na tym nie pozna, to zwyczajny chomąt jest - i tyle.
Rano, czyli trochę po dziesiątej, pytam Witka czy może mu się coś śniło na nowym miejscu, bo to podobno ma jakieś znaczenie. Bez namysłu wyznał, że śniły mu się puste butelki. To okropny sen, zrozumiałem w pół zdania. Taki obrazek może normalnego mężczyznę skutecznie zniechęcić do każdej pracy. Znając nasze panie byłem pewien, że ani po szczypiorek, ani po nic innego szybko nas nie wyślą.
I tu doznałem olśnienia. Dziewczęta! Zabierajcie kostiumy kąpielowe, drobną wałówkę do koszyka i maszerujemy do Starej Morawy nad zalew. Pogoda nam sprzyja... Na piechotę!