Śmieci. Biznes
Nie od dziś wiadomo, że zaśmiecamy naszą planetę bez opamiętania. Wszelakiego rodzaju stowarzyszenia tzw. „zielonych”, grzmią, strasząc, że jak tak dalej pójdzie - śmieci nas zasypią! Pozwolę sobie z tą tezą się nie zgodzić. Ba! Pójdę dalej i powiem, że śmieci to niezły sposób na biznes i…walkę z bezrobociem. Nie, nie odbiło mi. Zaraz to Szanownym Czytelnikom wytłumaczę.
Tak się składa, że z balkonu mam widok na umiejscowiony niedaleko śmietnik. Jest on uroczo wkomponowany w teren zielony, ale widać doskonale co się tam przy nim i w nim dzieje. Jakiś czas temu pijąc na balkonie poranną kawę, zauważyłam dwie kobiety (50+), jak buszują w kontenerze. Aż tak bardzo mnie to nie zdziwiło (w końcu mamy kapitalizm i dobrobyt). Kilka dni później, te same białogłowy ponownie gościły w tymże śmietniku, co ciekawe o tej samej porze. Gdy kobieciny przylazły po raz trzeci (ta sama godzina), zaczęło mnie to intrygować. Niestety jestem krótkowidzem i za bardzo nie widziałam co też ze śmietnika wybierały. Obie nie wyglądały na trunkowe. Stwierdziłam więc, że nie chodzi o zbieranie „środków” na napój procentowy. Miałam już sobie podarować ten „smaczny” temat, gdy (tym razem w godzinach późno popołudniowych) zauważyłam przy śmietniku dwóch mężczyzn. To znaczy zauważyłam ich kupry, bo reszta niknęła w czeluściach kontenera. Nie mogłam jednak ich podglądać, bo akurat jak na złość miałam umówione spotkanie. Coś mnie jednak tknęło po powrocie do domu, że ci jegomoście jeszcze dzisiaj tu wrócą. Przezorna, zaopatrzyłam się w dziadkową lornetkę myśliwską. Przeczucie mnie nie myliło. Zanim zapadł zmrok, obaj mężczyźni ponownie wkroczyli na teren śmietnika. Że to ci sami, stwierdziłam po ubiorze. Wyregulowałam lornetkę i z zapartym tchem oglądałam co też tam robią. Na oko, wyglądali jak ojciec z synem. Na rękach mieli długie (do łokci) robocze rękawice. Ich zainteresowaniem cieszył się papier, gazety oraz tektury. Po pewnym czasie nieopodal zatrzymał się elegancki samochód, do którego (konkretnie do bagażnika) mężczyźni wpakowali swój łup. Nie powiem, lekko mnie to zdziwiło. Do takiego zajęcia bardziej pasuje lichy drewniany wózeczek na kółkach - nie zaś samochód godny doktora medycyny! Tego dnia śmietnik stał się jeszcze obiektem pożądania po północy. Zamykałam właśnie drzwi balkonowe chcąc położyć się spać, gdy mój wzrok przykuło światło latarki migoczące przy śmietniku. Ależ żałowałam, że nie mam noktowizora. Wysilałam wzrok jak mogłam. Docierało do mnie tylko trzaskanie otwieranych i zamykanych metalowych klap śmietnika. Po pewnym czasie hałas ustał, a światło latarki oddaliło się i zniknęło. Tego jak na moje nerwy było za wiele. Wiedziałam, że jak nie pójdę i nie zobaczę co w tym śmietniku jest, to padnę. Ubrałam na piżamę dres i udałam się pod osłoną nocy (dzierżąc w ręku latarkę) do tajemniczego śmietnika. Obiekt był zamknięty na głucho. Otworzyłam wieko i zajrzałam do środka (proszę mi wierzyć, emocje były równe tym, jakie mamy podczas rozpakowywania prezentu). Nic nie przykuło mojej uwagi, po za jednym - rano wyrzucałam tenisówki, buty miały sznurówki. Obecnie jeden z butów został jej pozbawiony. Z obu zaś zostały wyciągnięte korkowe wkładki. W drodze powrotnej, zastanawiając się, po jakiego licha komuś jest potrzebna jedna sznurówka i dwa korki, usłyszałam ciche „pssst”, dochodzące
spod mojej kamienicy. Owe „pssst” wydostawało się z ust sąsiadki - przemiłej emerytowanej prokurator (starej panny), która wyszła na spacer ze swoją tchórzofretką.
- Wyrzucałaś śmieci? - zapytała, ukazując w świetle latarni głowę spowitą w wałki. Chciałam potwierdzić, ale to w końcu prokurator, lepiej nie igrać z ogniem. Postawiłam więc na szczerość.
- Nie. Poszłam sprawdzić, co też te chmary ludzi, całymi dniami z śmietnika wyciągają.
- To ty nic nie wiesz?! - zdziwiła się. - Moja droga, w całym Wrocławiu działają „śmieciowe klany”. Co ja mówię klany, to prawdziwe korporacje. Niezłą forsę to przynosi.
- Grzebanie w śmieciach?
- Odpowiednie grzebanie w śmieciach - poprawiła mnie. - Nawet był o tym program w TV.
- Nie powie mi pani, że ktoś zbije kokosy, na moich zużytych korkowych wkładkach do butów.
- A czemu nie. Jak ma do tego dryg - pokiwała głową, wpędzając w drganie swoje wałki.