Obnażać brzuch
Mimo że mamy już kalendarzową jesień, powrócę do minionego lata, które w tym roku było wyjątkowo upalne. Należę do istot zimnolubnych, tak więc słupki rtęci, które na termometrach wskazywały 30 stopni z hakiem, przyjmowałam z wyraźną niechęcią. Marzyłam o jednym, podłączyć się do wodopoju w zacienionym miejscu.
Jak się zapewne Drodzy Czytelnicy domyślają, w związku z powyższym, mój humor daleki był od dobrego. Wszystko i wszyscy mnie irytowali, wywołując napady niekontrolowanego gniewu. Nie ukrywajmy – upalna aura obnażyła mój nader wybuchowy charakter. Właśnie, co do kwestii obnażania, to tegoroczne lato wyłoniło hit, był nim brzuch – uściślając, brzusio męski. Organ ten rozpanoszył się na ulicach, skwerach, widoczny był w sklepowych kolejkach, na warzywnych straganach, rozkładał się na parkowych ławkach, paradował po deptakach – był dosłownie wszędzie. Brzusio pozbawiony odzienia, ukazywał swoje wdzięki w pełnej krasie. Co właściciel, to inny brzuch – z owłosieniem, bez owłosienia, o kształcie i rozmiarze piłki lekarskiej, albo nieśmiałej piłeczki tenisowej ze wzdęciem, która ukrywa się pod zapadniętą klatką piersiową. Brzusio pełnił latem swoistego rodzaju wentylator dla swojego właściciela. Poprzez rozpięte poły koszuli wystawał jak sonda, łapiąc najmniejsze podmuchy wiatru.
Nie sądziłam, że ilość brzuchów na metr kwadratowy może być tak duża. Przykładowo, jednego poranka, myśląc naiwna, że jeszcze upału nie ma, wybrałam się po zakupy. Sklep, w którym mam przyjemność się zaopatrywać, mieści się dosłownie za rogiem. Wiecie Państwo ile brzuchów spotkałam podczas tej krótkiej drogi do i ze sklepu? 25 brzuchów! Tak, Szanowni Państwo, wynik nie chciał być inny. Pierwszy brzuch, z którym zetknęłam się niemal twarzą w twarz, należał do mojego sąsiada, mieszkającego ze mną drzwi w drzwi. Ukłonił mi się z gracją (sąsiad nie brzuch), po czym znikł za drzwiami swojego domostwa (najpierw brzuch, a potem jego właściciel). Kolejny brzuszek mignął mi na rowerze, gdy wychodziłam z kamienicy. Potem pojawił się brzuch na balkonie w bloku po drugiej stronie ulicy. Nie był sam, za jego plecami widniał drugi, nieco mniejszy. Następny brzuch przeciął mi drogę na pasach, potem przepuścił mnie wyjątkowo dobrze wychowany brzuch w drzwiach sklepu. W kolejce stał za mną kolejny brzuch, który ocierał się o mnie nieelegancko. Nie przywykłam, aby obce brzuchy miały ze mną tak bliski kontakt. Grzecznie, acz stanowczo zwróciłam się do właściciela tegoż bębna, aby raczył zabrać go z moich pleców. Potem była seria: brzuch w oknie tramwaju, w oknie jednego z domów i w oknie sklepowym. Jeszcze jeden bęben zahaczył o mnie na pasach. W warzywniaku czekał mnie istny urodzaj mięśni piwnych. Najokazalszym szczycił się właściciel tego warzywnego przybytku. Syn jego również nie musiał się wstydzić bębna, aczkolwiek był on sporo mniejszy. Ach, jeszcze był i zięć owego właściciela warzywniaka. W tym jednak przypadku porażka, brzuch przypominał piłkę do kosza, z której z lekka zeszło powietrze. Proszę mi wierzyć, widok na długo pozostający w pamięci. Wracając z zakupami i mijając kolejne brzuchy, brzuszki, bębny, mięśnie piwne, czułam jak narasta we mnie frustracja. Jak owe męskie części ciała osaczają mnie niczym zmory. Wiedziałam, że dojdzie do incydentu, i doszło.
- Ależ ja lubię lato, droga sąsiadko - zagadnął mnie inny sąsiad, gdy wchodziłam do budynku. Wychylał się z okna, ukazując nie tylko szeroki uśmiech, ale i takiż bęben. - Kobiety chodzą porozbierane, jest na co popatrzeć - rozmarzył się.
- Chłopy też chodzą porozbierane! - warknęłam. - Afiszują się tymi swoimi bębnami, jakby to był siódmy cud świata. A nie jest, panie Andrzeju! Słyszy Pan? Nie jest! Gdybyście mieli dość godności, zakrylibyście tę wizytówkę słabości do piwska!
- Nie pijam piwa - oznajmił z wyrzutem pan Andrzej.