Nowy (?) elementarz
Kilka lat temu miałem okazję zwiedzić wystawę elementarzy, na której zgromadzono kilka tysięcy książek do nauki czytania i pisania ze stu kilkudziesięciu krajów świata. W ostatniej gablocie komisarz wystawy położył obok siebie dwa woluminy. Pierwszy to „wypasiony”, kolorowy, trójwymiarowy elementarz stosowany w stanie Kalifornia (jedne z kilkunastu wzorów), mający takie „bonusy” jak: odgłosy zwierząt nagrane na wewnętrznym chipie i odtwarzane po przyciśnięciu obrazka ze zwierzęciem, przemówienie aktualnego Prezydenta USA, hymn państwowy i kilka innych znanych utworów. Jednym słowem edytorsko-elektroniczne cacko na miarę XXI wieku! Drugi z woluminów to elementarz ze Szwecji: czarno-biały, bez obrazków i zdjęć, oszczędny wręcz surowy. W elementarzu kalifornijskim obok słowa „pies” widniały trójwymiarowe zdjęcia kilku sympatycznych psiaków różnych ras. W książce szwedzkiej obok słowa „pies” była narysowana pusta ramka, w którą każde dziecko winno samodzielnie narysować jak najlepiej potrafi psa. I tak było przy każdym nowym słowie. Kalifornijska książka podsuwała piękne zdjęcia i dźwięki, szwedzka zachęcała do samodzielnego rysowania. Cele metodyczne autorów obu wydawnictw – mam nadzieję – są dla większości czytelników jasne. W kalifornijskim wydawnictwie chodziło o zainteresowanie pierwszoklasisty zdobywaniem wiedzy, poprzez ukazanie wspaniałości świata, w szwedzkiej wersji autorom elementarza zależało na pobudzeniu kreatywności dzieci.
Z dużym zainteresowaniem wszedłem na stronę MEN, by obejrzeć nowy elementarz, który będzie „za darmo” (czyli za pieniądze podatnika) rozdawany wszystkim polskim pierwszoklasistom od września br. Starannie przejrzałem dostępny pierwszy tom (Jesień) i… nie wzbudził on mojego entuzjazmu.
Na czym zależało autorkom MEN-owskiego wariantu elementarza nie wiem: na pewno nie zachwyca jego szata graficzna (przy kalifornijskim kuzynie jest szablonowa i po prostu nudna), nie zachęca także do kreatywności, bo nie ma w tej książce miejsca na twórczość własną dzieci. Edytorsko to krok do tyłu, metodycznie – nawet kilka kroków.
Przez chwilę zatrzymajmy się nad tym, czego autorki chcą nauczyć sześciolatków, oprócz czytania i pisania oczywiście. Otóż – nie wiem czego.... Zadziwia minie nijakość poszczególnych stron książki. Trochę tego, trochę owego, w oderwaniu od warunków, w któ-rych funkcjonuje dziecko i szkoła. Miejsca przedstawione w książce (szkoła, park, gospodarstwo, ulica, itd.) są tak niepolskie, że aż „oczy bolą”. Szablonowość do potęgi trzeciej, nadmiar „łopatologicznego” dydaktyzmu, brak równowagi między poszczególnymi treściami książki: za dużo o technice i mieście, za mało polskiej literatury dziecięcej (a jest jej na rynku przecież dużo!), praktycznie brak elementów plastycznych, muzycznych, teatralnych, filmowych, historycznych, patriotycznych, duchowych! No i wyglądająca z każdego miejsca - nuda metodyczna.... A nuda – to największy wróg szkoły!
Osobna sprawa to błędy formalne i merytoryczne w elementarzu.
Czy wiecie Państwo jaki obiekt najlepiej ilustruje literę „A”? Oczywiście wieża Eifla! (str. 19) To nie ma już innych skojarzeń i polskich słów zaczynających się na „A”, ot chociażby tak popularne wśród dzieci jak auto.
Czy rysunki na stronach 26 i 32 to aby na pewno jesień? Raczej nie. Większość pierwszego tomu elementarza nie ma nic wspólnego z podtytułem, czyli z jesienią.
Dlaczego teksty literackie zamieszczone w elementarzu są takie „miałkie” i niepolskie (str. 28, 54, 58, 64), przecież tyle jest świetnej polskiej literatury dziecięcej, ot chociażby Brzechwy, Tuwima, Konopnickiej, Makuszyńskiego, Januszewskiej, Usenko, Krzemienieckiej, Świrszczyńskiej, Wawiłow, Beszczyńskiej, Papuzińskiej, Porazińskiej, Szelburg-Zarembiny, Piotrowskiej czy Chotomskiej. Teksty tej ostatniej autorki wystarczyłyby na wypełnienie kilku elementarzy! Wielka szkoda, że teksty w zdecydowanej większości się nie rymują. Wszak rymowanki łatwiej „wchodzą do głowy”, czyli są skuteczniejsze metodycznie.
Czy rodzina to tylko mama, tata, babcia i dziadek? (str. 32,34) Czyż rodziną nie są też ciocie, wujkowie, stryjenki i stryjkowie, kuzynki i kuzyni? W moim odczuciu są bardziej rodziną niż pokazane w elementarzu pies, kot i tablet.
Dlaczego w książce sałatkę robi się z owoców „obcych”, a nie z polskich jabłek, śliwek gruszek? (str. 51) Wszak elementarz uczy języka polskiego.
Dlaczego woda w ujęciu autorek to tylko ciecz (staw, deszcz) i gaz (chmury) – czyżby zapomniały o tym, że w Polsce jest też woda w postaci lodu, śniegu, gradu, szadzi czyli w stanie skupienia stałym? (str. 72)
Rozbawiło mnie „wiejskie gospodarstwo”, w którym trawnik i podwórze lśnią niczym dywany i podłogi w muzeum – czy to nie jest dziwne, że kury i krowy nie pozostawiają żadnych odchodów, niczego nie ryją, nie rozrzucają jedzenia? (str. 79)
Ciekawy też jestem, czy autorki widziały na własne oczy (czy tylko na zdjęciach) ptaki, które umieściły na str. 85? Zapewniam, że kos nie jest tej samej wielkości co sroka, a sikorka modra jest dużo mniejsza od sójki. Na rysunku proporcje gdzieś się pogubiły.
Mapa Polski na str. 93 budzi zdziwienie nie tylko dlatego, że Tatry znajdują się na niej gdzieś koło Żywca (i do tego część z nich w Czechach zamiast Słowacji!), ale przede wszystkim zdumiewa wybór rzek (tylko Wisła, Odra i Warta) i miejsc wyróżnionych logiem na mapie, a wyspa Wolin po prostu nie istnieje. Oczywiście pierwszoklasistom należy upraszczać mapę, ale to co jest w elementarzu po prostu nie przedstawia prawdy o Polsce. Dlaczego nie ma wszystkich 16 miast wojewódzkich – doprawdy nie wiem. Przecież miejsca na mapie jest wystarczająco dużo. Jak poczują się dzieci z Lublina, Białegostoku, Olsztyna czy Szczecina? Czy ich miasta są gorsze od Wrocławia albo Poznania?
Ciekawi mnie też gdzie pierwszaki mają wpisywać odpowiedzi na setki pytań zadawanych przez autorki elementarza (bynajmniej nie retorycznych)?
W książce nie ma miejsca na odpowiedzi, a poza tym idea MEN jest taka, by można było ją używać kilka lat, a książka z odpowiedziami jest do wyrzucenia. Czyli albo trzeba kupić dziecku osobny zeszyt do wpisywania odpowiedzi na zadawane w elementarzu pytania, albo nie pisać tych odpowiedzi wcale, albo kserować fragmenty książki, by na kartkach ksero dzieci mogły wpisywać odpowiedzi. Metodycznie zupełnie bez sensu, bo u sześciolatka odpowiedź powinna być tuż przy pytaniu, by nic się nie plątało, nie myliło, nie zagubiło a do tego idea bezpłatności książek „legła w gruzach”, bo przecież i zeszyty i kserokopie kosztują, a MEN za nie nie zwraca pieniędzy rodzicom. Przede wszystkim jednak na pisaniu odpowiedzi gdziekolwiek poza elementarzem traci się mnóstwo czasu i trudno te odpowiedzi po kilku tygodniach szybko znaleźć, by odnieść się do nich na kolejnych zajęciach. Podręcznik zamiast ułatwiać pracę nauczycielom, spowoduje więc bałagan i zamieszanie na lekcjach, a zapewne nierzadko także dodatkowe sytuacje stresujące i dezorientujące maluchy, które zazwyczaj są słabo zorganizowane.
Co wynika z wszystkich powyższych wywodów?
W moim przekonaniu wprowadzenie nowego elementarza MEN drastycznie obniży jakość nauczania polskich sześciolatków, a w konsekwencji gorsze ich przygotowanie do kolejnych lat nauki. Wcale nie będzie taniej – ale za to będzie dużo gorzej!