Moje Pagóry - fragmenty książki - cz. IV - Dzwon Zygmunta (2)
W Marcinkowie bywałem często ze względu na telefon. Mieć telefon w tamtych czasach to był prawdziwy luksus. Korzystałem z tego dobrodziejstwa chętnie, ponieważ zamawianie rozmów zawsze było okazją do podtrzymania życia towarzyskiego. Zimą pół godziny szedłem przez las na biegówkach, latem korzystałem z motocykla wsk 125, którym mknąłem po błotnistych drogach i łąkach. Na połączenie telefoniczne czekało się nieraz kilka godzin, więc była to doskonała okazja, aby porozmawiać o sensie życia, wielkich planach, polityce, sztuce i filozofii. Tak naprawdę, to właśnie o te rozmowy nam chodziło. Toczyliśmy je przy winie domowej roboty, nie zawsze do końca przepracowanym i w kłębach dymu z extra mocnych. Najdłużej czekałem na połączenia z Moskwą, w czasach, gdy wybierałem się w Pamir. Gdzieś koło trzeciej lub czwartej nad ranem moskiewski wielocyfrowy numer bywał łączony ze znacznie skromniejszym numerem 08 w centrali Idzików. Mogłem wtedy wykrzyczeć w słuchawkę kilka zdań ważnego komunikatu. Z drugiej strony też dobiegały jakieś krzyki, co było namacalnym dowodem, że Moskwa jest daleko.
Po drodze do Marcinkowa zahaczałem czasem o samotne gospodarstwo zamieszkane wówczas przez sympatycznego, starszego pana Lesiuka. Budynek stał w niegdysiejszej koloni Czatków, z której zostały tylko ruiny. Znikomy ruch sprawił, że przez lata droga zarosła. Gospodarstwo podupadało, gdyż jego gospodarz musiał łączyć pracę na roli z działalnością misyjną jako świadek Jehowy. Gdy osiadłem w Konradowie, Czatków był już zupełnie wchłonięty przez lasy, co zaskakująco współgrało z nazwiskiem właściciela. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych przyszła zimą silna wichura, obejście pozbawione zostało prądu na kilka miesięcy. Nawet listonoszowi nie chciało się fatygować z przesyłkami i rachunkami. Wolał sam te rachunki zapłacić i rozliczyć się na wiosnę, gdy zeszły śniegi. Ja zamierzałem korzystać z tego, że do mojego domu prowadziła droga, więc nabyłem samochód marki syrena-R. Pojazd miał tylko dwa miejsca dla pasażerów, ale za to niewielką skrzynię do przewożenia towarów. Mówiąc inaczej, był to specjalny pick-up dla polskich rolników. Służył mi wiernie przez kilka lat i we wsi ochrzczony został imieniem Żółty Szerszeń, ze względu na barwę karoserii i dźwięk, jaki wydawał. Potrafił przewieźć dwanaście owiec (trochę upchanych), kubik desek, czterech kursantów z plecakami albo półtonowy kamień młyński. Z tym kamieniem to trochę przesadziłem, bo od jego ciężaru chyba wygięła się nieco rama i otwarcie drzwi od strony pasażera wymagało sporej siły. Niestety, wierna syrena coraz częściej nawalała i większość czasu spędzała parkując w stodole. W końcu dałem ogłoszenie o jej sprzedaży, nie mając wielkiej nadziei na powodzenie transakcji. Pewnego marcowego dnia zjawili się jednak kupcy, młode małżeństwo, dla którego samochody tej marki były czymś więcej niż tylko pojazdami. Przyszli zupełnie przemoczeni, ponieważ przez ostatnie dwa kilometry brnęli w rozmokniętym śniegu – ona w szpilkach, on półbutach. Napomknąłem, że samochód ma wyjątkowy silnik i że kiedyś na prostej pod Paczkowem doszedłem do 115 na godzinę. Lojalnie uprzedziłem, że pojazd ma tylko dwa biegi (dwójkę i czwórkę) i że od jakiegoś czasu nie mogę go uruchomić. Na szczęście trafiłem na entuzjastów, których takie drobne przeszkody nie zrażały. Zaproponowali niewygórowaną kwotę tysiąca pięciuset (starych) złotych, a ja tę cenę z własnej inicjatywy obniżyłem do tysiąca pod warunkiem, że jeszcze tego samego dnia samochód zabiorą.
– To ja będę kręcił kluczykiem – instruował mnie kupiec – a pan stuka
w rozrusznik. Pewnie szczotki się zawiesiły. I rzeczywiście. Maszyna odpaliła i w kłębach niebieskiego dymu pomknęła w świat, wesoło popierdując na dziurawej drodze powiatowej. Jak się później dowiedziałem, ujechała tylko dwa kilometry, po czym się zapaliła. Kierowca wyskoczył bez kłopotów, ale pasażerka, nie mogąc poradzić sobie z otwarciem drzwi, wypełzła przez okno w mokrą śnieżną breję, co ją ostatecznie sponiewierało. Traf chciał, że awaria nastąpiła niemal dokładnie w tym samym miejscu, gdzie nabywcy syrenki zostawili swój pierwszy pojazd, inną ukochaną syrenkę. Prezentowała się o niebo lepiej, bo miała chromy i kolorowe maskotki przy lusterku, ale, niestety, też odmówiła współpracy. Na szczęście pożar ich nowego nabytku okazał się niezbyt groźny. Dwa lata później ujrzałem wybebeszoną karoserię mojego Żółtego Szerszenia na samym czubku wielkiej kupy złomu w miejscowym geesie. Patrzyła melancholijnie gdzieś w niebo oczodołami po reflektorach. Zrobiło mi się wstyd. Poczułem się, jakbym kogoś zdradził.
Gospodarstwo w Konradowie w jakiś subtelny sposób przyciągało różnych dziwnych ludzi. Na kilka lat stało się bazą dla wrocławskich grotołazów, którzy pod wodzą Włodka Kuci przekopywali namulisko w pobliskiej Jaskini na Ścianie. Pod ziemią tracili zazwyczaj poczucie czasu i zjawiali się po szychcie o trzeciej nad ranem. Także w środku nocy zapukał kiedyś do drzwi tajemniczy turysta rowerowy, prosząc o chleb i wodę. Ot, zgłodniał chłop nagle i nie mógł kontynuować swej nocnej podróży. Posilił się i zniknął w ciemnościach, najwyraźniej oderwany od peletonu.
Poszukując sezonowych pomocników do nieustannych remontów, umieściłem w zaprzyjaźnionym sklepie górskim u Włodka Jeżaka w Poznaniu prowokacyjne ogłoszenie: „Ciężka i nisko płatna praca w górach”. Na mój anons odpowiedziało dwóch studentów, ale zaraz po nich skontaktowali się ze mną ich rodzice, upewniając się, czy rzeczywiście praca będzie ciężka i mało płatna. Najwyraźniej zamierzali uzyskać u swoich pociech jakiś efekt wychowawczy. Słowa dotrzymałem i miałem wrażenie, że wspólnie spędzony miesiąc chłopakom nawet się podobał. Może dzięki cowieczornym rozmowom przy winie porzeczkowym, którego trochę miałem i które po ciężkiej harówie zdecydowanie nam się należało.
Pojawiali się także inni ludzie, którzy przychodzili gdzieś „ze świata” i odchodzili: jacyś Ukraińcy, młody maturzysta, szukający pomysłu na życie, człowiek-koparka, który kopał jak szalony, a potem leżał na mokrej ziemi i strasznie dyszał. Przyplątał się również wyjątkowo upierdliwy, nietrzeźwy obywatel, który prawdopodobnie pomylił autobusy, dojechał wieczorem do końcowego przystanku w Konradowie i skierował swe kroki ku jedynemu światłu, jakie zauważył. Wszedł do domu niezauważony, dostał się na piętro i tam zasnął. Na człowieka leżącego w pozie niedbałej w moim domu natknąłem się, gdy szedłem już spać. Złapałem go za kołnierz, sprowadziłem z rumorem po stromych schodach i wyrzuciłem na ulicę. Biedak zniknął w ciemnościach i skierował się w stronę jedynego światła, jakie miał w zasięgu wzroku. To było światło mojego domu. Jeszcze trzy razy musiałem go taszczyć do wsi zanim znikł na dobre odnajdując bardziej przyjazne miejsce gdzieś pod rozgwieżdżonym sierpniowym niebem.
Czas owiec skończył się jakoś pod koniec lat osiemdziesiątych. Wtedy też nadszedł czas stolarzy. Wszyscy – przynajmniej ze środowiska, w którym się obracałem – nie wiedzieć czemu wpadli na ten sam pomysł, aby zająć się drewnem. Taka nowa moda na kontestację i emigracji ciąg dalszy. Ja wyremontowałem zrujnowaną stajnię i obórkę, kupiłem maszyny i zacząłem żyć ze stolarstwa, nie mając przedtem większego pojęcia o tym zawodzie. Wydawało mi się, że to najlepszy pomysł na życie. Jacek, ten z Marcinkowa, sam sobie zrobił maszyny z drewna i snuł wizję budowy drewnianego śmigłowca. Maciek i Zbyszek w Bielicach mieli traki. W nieodległym Domaszkowie zakład produkcji boazerii uruchomił Andrzej, założyciel i główny ideolog skandalizującej grupy artystycznej Łódź Kaliska. Największy mój podziw budził właśnie Andrzej (Kwietniewski), który skonstruował suszarnię i mógł kupować znacznie tańsze, mokre drewno. Ciął je na boazeryjne listwy, a trocin używał do podgrzewania suszarni, aby wspomniane deseczki wysuszyć. Prawie perpetuum mobile, gdyby nie to, że deseczki nigdy suche nie były.
Na samym początku stolarskiej kariery zaliczyłem dość kosztowną wpadkę. Jako mieszczuch nie bardzo znałem się na gatunkach drzew. Piłą spalinową powaliłem w swoim lesie kilkanaście metrów sześciennych dorodnych jesionów. Wielkie pnie ściągnąłem z lasu za pomocą konia, załatwiłem transport do Bielic, gdzie zostawiłem całość do przetarcia na deski. Byłem dumny z mojej przedsiębiorczości. Cieszyłem się, że z taką ilością dobrego jesionowego surowca przestanę być zwykłym stolarzem a szybko stanę się bogatym stolarzem.
– Po co ci tyle tarcicy z osiki? – zapytał mnie Maciek, gdy przyjechałem odebrać deski i belki. Dopiero po chwili dotarła do mnie straszna prawda, że wyciąłem i przerobiłem bezwartościowe drewno, które nawet na opał nie bardzo się nadawało.
Z czasem wyspecjalizowałem się w produkcji stolików, ale miewałem również nietypowe zlecenia. Witek, jeden z mieszkańców Konradowa, kupił nieco nadwerężonego żuka. Prace mechaniczne i blacharskie wykonał we własnym zakresie, ale nie mógł sobie poradzić ze skrzynią bagażową. Konstrukcja była tak skorodowana, że należało zrobić zupełnie nową. Chodziło o rekonstrukcję części podwozia i ramy pojazdu. Zlecenie przyjąłem. Samochód, oprócz silnika był głównie z drewna i przez jakiś czas po Konradowie krążyły żarty, że kiedy Witek będzie chciał go sprzedać, to w żaden sposób nie ukryje jego wieku: wystarczy przeciąć i policzyć słoje.
Ze ściąganiem drzewa z lasu, czyli zrywką, też zebrałem kilka interesujących doświadczeń. Zatrudniłem kiedyś do tych prac Zygmunta, trochę dziwaka, trochę samotnika, mieszkającego w nieistniejącej dziś chatce pod przełęczą Puchaczówka. Zygmunt miał siwego konia, którego kupił okazyjnie. Już samo ich pojawienie się wskazywało, że mam do czynienia z nietypową brygadą. Najpierw szedł Zygmunt, który niósł siodło i końską uprząż, za nim bez widocznego entuzjazmu człapał koń. Do roboty wzięli się żwawo, łapiąc od razu za największy pień. Koń, o którym mówiliśmy, że ze względu na imię właściciela powinien mieć na imię Dzwon, natężał się, parskał i wierzgał, ale pień ani drgnął. Zygmunt przyszedł zafrasowany do domu i powiedział, że, niestety, kłoda jest zbyt wielka i trzeba ją przeciąć na pół. Pień nie był wcale duży, bo olchy nie osiągają ogromnych rozmiarów, ale trudno, poszedłem, przeciąłem. Po pół godzinie Zygmunt zapukał ponownie.
– Nie da rady – oświadczył. – Nadal jest za duży. Trzeba jeszcze raz przeciąć na pół. Poszedłem i przeciąłem. Ty razem jednak zostałem, aby przyjrzeć się trudnej pracy leśnego człowieka. Dzwon znów się natężył, błysnął przekrwionym okiem, puścił efektownego bąka i szarpnął. Lekko drgnęło. Szarpnął jeszcze raz i znów lekko drgnęło. Zygmunt był wściekły, bo obaj widzieliśmy, że jest z górki i kłoda ma raptem ze cztery metry. Z tej wściekłości próbował kopnąć konia w zadek, ale czy to ze względu na wielkie gumiaki, czy na niewielki wzrost, nie mógł dosięgnąć celu. To go jeszcze bardziej rozzłościło.
– Ja ci kurwa zaraz te humory ze łba wybiję. – Zygmunt złapał kamień, tak wielki, że nie mógł go dźwignąć powyżej kolan. Słaniał się i miotał przekleństwa. Koń bez emocji kontemplował bezsilność swego pana.
Któregoś dnia Zygmunt zaproponował małą przejażdżkę na oklep. Wskoczyłem na grzbiet, ale rumak pod moim ciężarem przewrócił się jak stolik z odkręconymi nogami... Wtedy nabrałem podejrzeń, że koń jest siwy nie dlatego, że jest tak umaszczony, ale ze starości i stąd jego niezwykle okazyjna cena, która skusiła Zygmunta. Po nieudanej galopadzie na siwym wierzchowcu spojrzałem na Zygmunta i jego rumaka nieco inaczej. Było mi ich żal, ale z drugiej strony budzili mój podziw, bo w szczególny sposób do siebie pasowali, byli sobie nawzajem potrzebni.
Rewolucja polityczna i gospodarcza na początku lat dziewięćdziesiątych sprawiła, że większość znajomych całkowicie zmieniła swoje życie. Minął czas kontestacji. Jeden został posłem, drugi burmistrzem, pozostali otwierali sklepy i hurtownie. Na gospodarstwie został Jacek, który do nowych warunków jakoś nie mógł się zaadaptować. Ja też nie miałem pomysłu, jak przestać być stolarzem. Już mi się to nie podobało. Chyba dorastałem. Może późno, ale jednak.
Ta wyprawa trwa dalej. Wybrało się na nią całe pokolenie. To pokolenie organizowało wielkie manewry na Świdnickiej we Wrocławiu, kiedy trochę zdezorientowana milicja obywatelska musiała atakować kartonowy pancernik Patiomkin, stawiając się w ten sposób w kłopotliwej roli kontrrewolucjonistów. To pokolenie na nowo zinterpretowało sławny obraz Eugene’a Delacroix Wolność wiodąca lud na barykady tym razem pod tytułem Freiheit, nein Danke, głosząc w jednym z manifestów, że „tylko sztuka idiotyczna jest sztuką”, i to pokolenie na początku lat osiemdziesiątych wywiesiło na jednym z gospodarstw w nieodległym od Lądka Stójkowie apel: „Uwolnić Isaurę!”. Wówczas ten apel był bardzo czytelny. W telewizyjnej operze mydlanej Isaura była białą niewolnicą gnębioną w XIX-wiecznej Brazylii przez złego plantatora Leoncia. Wszyscy dobrze wiedzieli, kto w Polsce jest Isaurą, a kto złym wyzyskiwaczem. Isaura miała dość głupkowaty wyraz twarzy i to sprawiało, że nasz apel był tak przewrotny, że sami się w tym wszystkim gubiliśmy.
Od tamtych dni minęło ponad dwadzieścia lat. „Major” Frydrych, twórca Pomarańczowej Alternatywy, jest klasykiem, jego krasnale mają we Wrocławiu swoje pomniki, Łódź Kaliska wystawia na salonach, Jacek z Marcinkowa ma jacht zacumowany gdzieś w Bretanii. Ja zamieniłem gumofilce na garnitur. Mieszkam w Radochowie, niedaleko Konradowa, nadal w tych samych Górach Złotych, które kiedyś wybrałem. Wybudowałem dom w szczerym polu, pod lasem i pewnie pomieszkam tu do końca życia.
Wiem na pewno, że to nie koniec tej wyprawy.