Moje Pagóry - fragmenty książki - Wielkanocna (2)
Szybko przekonałem się, że Karkonosze, mimo iż wyglądają na łatwe, mogą zmienić się w prawdziwe góry. Wszystko zaczęło się od tego, że w posylwestrowy późny poranek klubowa koleżanka o przezwisku Witamina wyszła na chwilę z chatki, aby wysiusiać się nieregulaminowo, czyli za pierwszą zaspą. Po chwili wpadła do chatki bardzo przejęta z rewelacyjną wiadomością, że słyszała wołanie o pomoc. Na tak mało wysublimowany żart nikt nie dał się nabrać. Dobrze wiedzieliśmy, że chodziło o to, aby wyrwać towarzystwo z ciepłych śpiworów po stanowczo zbyt krótkiej nocy i powiedzieć: „Ha! Ha! Niespodzianka. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!” Dziewczyna jednak była uparta, a pęcherz też upominał się o swoje prawa, więc człapiąc rozwiązanymi buciorami, wyszliśmy w mroźny poranek i... wyraźnie – jasna cholera! – usłyszeliśmy wołanie: „Pomocy!!!”. Wspomnienie szampańskiej sylwestrowej nocy było zbyt świeże, aby od razu potraktować to wydarzenie poważnie. Włodek wbiegł na większą zaspę w pobliżu, stanął w znanej ze starych fotografii pozie Klimka Bachledy i zupełnie serio zawołał: „Czekać spokojnie. Idziemy!”, czym wzbudził powszechną wesołość. Groza sytuacji nie mogła jakoś do nas dotrzeć. Nie wiedzieliśmy, czy do wypadku doszło w łatwym terenie, czy gdzieś w ścianie. Przypuszczaliśmy, że to raczej jakiś zabłąkany i przestraszony turysta nie może odnaleźć szlaku. A może to jakiś głupi dowcip? Pozbieraliśmy jednak trochę sprzętu, linę i ruszyliśmy w kierunku Kotła. Był pierwszy stycznia 1987 roku. Przez ostatnie dni spadło sporo śniegu i samo dotarcie do Kotła wymagało sporego wysiłku. Teraz już wyraźnie słyszeliśmy głos, który odzywał się co parę minut. Dochodził z Białego Żlebu. Cały Kocioł nabity był świeżym śniegiem. Po przekopaniu kolejnych kilkuset metrów zauważyliśmy w połowie żlebu ciemny punkt, który zdawał się poruszać. Ryjąc w śniegu do pasa, weszliśmy w żleb od strony Suchych Baszt. Posuwaliśmy się wzdłuż ściany skalnej w obawie przed lawiną.
W tym czasie dotarła do nas jeleniogórsko-wrocławska ekipa z Chatki pod Śmielcem. Kiedy my kotłowaliśmy się w żlebie, oni zaczęli zakładać poręczówkę u podnóża zachodniej ściany Baszt.
W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że powiadomiony został GOPR. Na wieść o wypadku jedna osoba z Chatki pod Śmielcem zjechała na nartach do Jagniątkowa, aby zadzwonić do dyżurki i rodziny. Wiedzieliśmy już, że poszkodowanym jest Wojtek Lach, utalentowany wspinacz z Jeleniej Góry.
Do Wojtka dotarłem koło południa. Był przytomny, ale miał otwarte złamanie prawej nogi w połowie łydki i prawdopodobnie złamaną lewą nogę w kostce. Narzekał, że go boli i był przemarznięty. Wcześnie rano wybrał się w Kotły, aby zdjąć sprzęt wspinaczkowy, jaki zostawił na Zębie Rekina kilka dni wcześniej. Pokonał bez asekuracji krótką eksponowaną grań i był już niemal u celu, gdy spod raków urwał mu się śnieżno-trawiasty stopień. Spadł sześćdziesiąt metrów a lecąc wzdłuż urwiska, zahaczył rakami o skałę. Wylądował wbijając się szczęśliwie pośladkami w miękkie śnieżne podłoże. Na śniegu widoczne były ślady krwi, a wokół leżał porozrzucany sprzęt: dziabki i raki zerwane z butów. Mieliśmy tylko kilka ampułek pyralginy, którą zaaplikowaliśmy Wojtkowi doustnie, po czym ubraliśmy go w kurtkę puchową i ściągnęliśmy na skraj żlebu, ciągle obawiając się lawiny. Na niewielkiej platformie wydeptanej w śniegu usztywniliśmy mu prawą nogę szyną chirurgiczną, którą przezornie zabraliśmy z chatki. Aby ulżyć Wojtkowi w cierpieniach i ułatwić sobie transport, obie jego nogi związaliśmy razem i usztywniliśmy dodatkowo dwoma czekanami. Pozbierałem porozrzucany w żlebie sprzęt i zaczęliśmy opuszczać Wojtka do pierwszej poręczówki – po prostu zsuwaliśmy go po śniegu. Jedna osoba asekurowała go od góry na krótkiej linie wpiętej w uprząż, a druga ciągnęła za usztywnione nogi. Od czasu do czasu głupio pytaliśmy: „Boli?”. Tak dotarliśmy do podstawy żlebu. Od tej chwili w akcji brało już udział kilkanaście osób. Nasze działania utrudniał wiatr i śnieg, spadająca temperatura i zbliżający się zmrok. Próbowaliśmy różnych sposobów, aby przyspieszyć transport. Najpierw usadowiliśmy ofiarę na wielkiej łopacie i ciągnęliśmy za jej trzonek. Potem udało nam się zrobić z nart prowizoryczny tobogan, który jednak co jakiś czas się rozlatywał. Transport trwał w sumie około dwóch i pół godziny. Do chatki dotarliśmy przed osiemnastą, w zupełnych ciemnościach. Nareszcie można było naszego pacjenta przebrać, ogrzać i zrobić mu opatrunek. I tu pojawiła się pewna trudność. Okazało się, że cała apteczka wypchana jest wielką ilością grubych, siermiężnych podpasek oraz kilkoma bandażami elastycznymi. Rozciąłem śliskie od krwi spodnie Wojtka, przemyłem i zdezynfekowałem ranę, po czym obłożyłem ją baterią podpasek i zabandażowałem. Plastikowych butów, wobec podejrzenia złamań w okolicach stopy, postanowiłem mu nie zdejmować. Stanowiły dobre usztywnienie.
O siódmej Wojtek pił już gorącą herbatę, a my czekaliśmy na ekipę ratunkową z odpowiednim sprzętem do transportu. Ciepło chatki miało jednak i złe strony. Wojtek odtajał i zaczął mocno krwawić. Ból się wzmógł. Czekaliśmy.
Udana akcja i ciepła chatka spowodowały, że przypomnieliśmy sobie o karnawale. Wojtek starał się jakoś dostroić do naszych dobrych humorów na tyle, na ile może pysznie bawić się człowiek ze złamanymi nogami. Mijały godziny, a euforyczny nastrój karnawałowo-ratunkowy powoli zmieniał się w coraz większe zniecierpliwienie. Wciąż czekaliśmy. Około dwudziestej trzeciej do drzwi chatki zapukał Kaziu Śmieszko – „Cziwadze”, partner Wojtka z ostatnich wspinaczek. Koło siedemnastej dowiedział się, że GOPR rozpoczął akcję, więc w Jeleniej Górze wsiadł w autobus i z Jagniatkowa przybiegł na nartach. Bardzo się zdziwił, że nikogo do tej pory nie ma. Kilka razy wybiegał do Kotła sprawdzając, czy nie słychać ratraka na koronie Kotła lub ekipy poszukującej chatki w ciemnościach i śnieżnej zadymce. Ból w Wojtkowych nogach narastał, a krwawienie było coraz silniejsze. W tej sytuacji Cziwadze postanowił nie czekać i rozpocząć transport na własną rękę. Po raz kolejny rozpoczęliśmy konstruowanie toboganu z nart, lin i chatkowego materaca. Wojtek został zapakowany do śpiwora, opatulony kurtką puchową i przywiązany do nart. Wyruszyliśmy około drugiej w nocy w pięć osób. Wymyślna konstrukcja tobogana nie spisywała się jednak najlepiej: materac się zsuwał, narty rozjeżdżały, trudno było skoordynować ruchy ciągnących. Na dodatek przybyło świeżego, zmrożonego śniegu i transport bardziej przypominał pływanie. Tak pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów, gdy niespodziewanie natknęliśmy się na ekipę ratunkową... z noszami, sprzętem w tych warunkach najmniej przydatnym. Po przepakowaniu rannego na owe nieszczęsne nosze dalszy transport na ścieżce, którą latem pokonuje się w dwadzieścia minut, trwał kolejne trzy godziny. Niosąc nosze w cztery osoby, ryliśmy w śniegu wygodny trakt o szerokości półtora metra. O piątej nad ranem byliśmy w „Chatce pod Śmielcem” i jeszcze godzinę czekaliśmy na ekipę z toboganem. Koło szóstej Wojtek zjechał do czekającej w Jagniątkowie karetki pogotowia. Do naszej chatki wróciliśmy bladym świtem. W tym samym momencie Wojtek wjeżdżał na salę operacyjną. Mijała dwudziesta godzina od wypadku.
Kolejne powitanie Nowego Roku zaplanowaliśmy w tym samym miejscu i gronie. Zasypana śniegiem ciepła chatka, biały od szadzi las i sympatyczne towarzystwo – czy można sprawić sobie większą przyjemność? Aby satysfakcja była pełna, w ostatni dzień starego 1987 roku pognaliśmy do kotła na spacery po żlebach i zabawy na kilkumetrowych lodospadach. Było mglisto. Podzieleni na małe zespoły, rozeszliśmy się po Kotle.
I wtedy spotkaliśmy Człowieka, Który Spadł. Siedział na śniegu, wykazując wszelkie oznaki braku orientacji w czasie i przestrzeni. Jeszcze przed chwilą szedł grzbietem Karkonoszy z zamiarem dotarcia do schroniska Odrodzenie na sylwestrową balangę. Czy pomylił drogę, czy może buty miał zbyt śliskie, w każdym razie silniejszy podmuch wiatru zrzucił go z grani. Turlając się żlebem i spadając z kolejnych progów, zgubił czapkę, rękawiczki, fajkę, trochę się podrapał i potłukł. Siedział więc teraz na śniegu w gęstej mgle i nie bardzo rozumiał, dlaczego w niebie jest tak zimno. Przekonanie, że umarł, onieśmielało go do tego stopnia, że się w ogóle nie odzywał. Pierwszym objawem jego powrotu do ziemskich realiów było sprawdzenie, czy w plecaku wszystko jest na miejscu. Na szczęście dwie butelki żołądkowej gorzkiej – a jednak moce niebieskie zadziałały – były całe. Człowiek, Który Spadł, oprócz nerwowej wesołkowatości, nie wykazywał żadnego uszczerbku na zdrowiu, co bez wątpienia potwierdzało ingerencję niebios. Oczywiście sylwestrową noc spędził z nami. Po noworocznej imprezie jedna z butelek, które przeleciały kocioł, została w chatce. Kiedy zjawiłem się w niej na wiosnę, nadal stała pełna w tym samym miejscu. A więc seria niewytłumaczalnych zdarzeń trwała nadal...
***
Którejś zimy, pod koniec lat osiemdziesiątych, wybraliśmy się z Władkiem Janowskim na Eiger, dużą skalną formację w Małym Kotle. Droga, mimo że tylko dwuwyciągowa, nie miała zimowego przejścia i odstraszała trudnościami. Było mroźne popołudnie. Władek, balansując na skyhookach i delikatnie obciążając wbite na trzy milimetry jedynki – cienkie specjalne haki, pokonywał mozolnie metr za metrem. Po sześciu godzinach dotarł do stanowiska. Przez ten czas cały zapał ze mnie uszedł. Byłem sztywny z zimna. Zbliżał się wieczór, drugi wyciąg, choć łatwiejszy, też wymagał dwóch-trzech godzin pracy, a w Wielkanocnej – jak się domyślałem – towarzystwo bawiło się w najlepsze. Doszedłem do Władka i podzieliłem się z nim wizją szybkiego przyłączenia się do zabawy. Nie musiałem go długo namawiać. Zjechaliśmy z postanowieniem, że wrócimy następnego dnia. Ale następnego dnia popsuła się pogoda.
Kilka lat później, podczas podejścia Żlebem Kryształowym, zaskoczyło mnie wielkie i świeże rumowisko u jego wylotu. Żleb sąsiadował z Eigerem. Dostrzegłem wtedy, że urwała się cała ściana, którą kiedyś próbowaliśmy pokonać. W białej szadzi pokrywającej skalne ściany widniała czarna plama wielkiego obrywu. Nasza droga przestała istnieć. Stałem pod żlebem i było mi żal. Wraz ze zniknięciem drogi, wszelkie wspomnienia o niej stały się nieuprawnione. Nie ma drogi, więc opowieść nie ma realnego odniesienia. Po prostu nie ma o czym gadać. Nie będzie dalszego ciągu, kolejnych przejść, zapisów w opracowaniach, sporów o styl przejścia. Rozprawianie o drodze, której nie ma, jest przecież bez sensu.
Tak myślałem wtedy, ale teraz, kiedy piszę te słowa, przypomniałem sobie niebanalną myśl Staszka Handla, najlepszego wspinacza polskich piaskowców. Powiedział on kiedyś, że nasze najtrudniejsze drogi to te, których nikt nie może znaleźć. I to one są najwdzięczniejszym tematem barwnych opowieści.
c.d.n.