Moje Pagóry - fragmenty książki (cz.II): PEPO
Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że Pepo to czeskie zdrobnienie od imienia Josef. Pamirska wyprawa stała się początkiem naszej przyjaźni. Mieszkałem wtedy w Konradowie, więc zaprosiłem Pepa na tradycyjnego jesiennego barana. Jako właściciel gospodarstwa rolnego i wewnętrzny emigrant przez kilka lat hodowałem owce. Owce były znakiem rozpoznawczym tegoż środowiska i pewnie dlatego pojawił się zwyczaj, aby przy okazji urodzinowo-imieninowej jesienią piec barana na ognisku. Oczywiście, tak naprawdę to całego barana nijak nie da się w ten sposób upiec, o czym wiedziałem od czasów bieszczadzkich. Po zabiciu, oskórowaniu i wypatroszeniu tuszka wisiała w stodole, aż ostygła, następnie była starannie pozbawiana wszelkiego tłuszczu, który ma charakterystyczny, nie dla wszystkich przyjemny smak i zapach. Po takim przygotowaniu należało tuszę przyprawić, wtykając w dziesiątki nacięć czosnek i kawałki wędzonej słoniny lub boczku. Następnie wiszącą tuszę nacierało się przyprawami, przykrywało płótnem i co jakiś czas skrapiało octem, aby mięso skruszało. Po dwóch dniach baran był gotowy do pieczenia. W tym celu zawoziłem pół litra do geesowskiej piekarni, gdzie ustalałem godzinę dostawy barana i pożyczałem wielką aluminiową brytfannę. Cały baran upchnięty w brytfannie okładany był kilkoma kostkami smalcu i pęczkami warzyw. W piecu chlebowym piekł się jakieś trzy godziny. Przywieziony na ognisko i nadziany na wielki rożen, baran był tylko podpiekany. Smakował rewelacyjnie, mięso było kruche i soczyste. Do tego barana Pepo podczas pierwszej wizyty przywiózł swoją skodą favorit cały bagażnik piwa, co wzbudziło powszechne uznanie i podziw, bo czeskie piwo w tamtych czasach uchodziło za wyjątkowy rarytas. Tradycja łączenia barana z czeskim piwem utrwaliła się na tyle, że Pepo przy następnych wizytach przywoził znacznie bardziej poręczną beczkę wraz z całym oprzyrządowaniem i zestawem kufli. Beczką zawsze zajmowali się dwaj kilkuletni synowie Pepa, którzy z trudem wtaczali ją pod niewielką górkę i montowali kurek. Wielki baran i wielka beczka sprawiały, że ilość gości i czas trwania imprezy nie podlegały żadnym limitom.
Wizyty w Lądku wiązały się także z próbami eksploracji lądeckich skałek. Pepo zostawił tam trwały ślad w postaci pierwszego przejścia jednej z dróg na południowej ścianie Skalnej Bramy. Drogę zrobił na żywca, czyli bez asekuracji, budząc grozę wśród przygodnych kuracjuszy. Wspinaliśmy się także w Teplicko-Aderszpaskich piaskowcach, najczęściej przy okazji wizyt na tamtejszym festiwalu filmowym. W skałach działaliśmy do popołudnia, a drugą połowę dnia spędzaliśmy zazwyczaj w piwiarniach z pogodnie nastawioną do życia grupą przyjaciół Pepa. Mieli tę miłą cechę, że nigdzie się nie spieszyli a podczas wspinania byli zdumiewająco spokojni, choć okoliczności, jak to w „piachach”, mogły czasem budzić trwogę.
Po naszej pamirskiej przygodzie, Pepo postanowił zalegalizować działalność usługową jako organizator wypraw. Kupił w tym celu samochód dostawczy avia, zaadaptowany na pojazd kempingowy. Mieściło się tam aż dziesięć miejsc noclegowych i jakieś trzysta pięćdziesiąt litrów paliwa. Dodatkowe zbiorniki na paliwo pozwalały na pokonanie trasy w Alpy i z powrotem bez konieczności tankowania za twardą walutę. Relacje cenowe były wówczas takie, że Polacy jeździli do Czech po alkohol, a Czesi chętnie tankowali u nas paliwo, kupowali deski do prasowania i drzwi harmonijkowe. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego tak zaawansowany technologicznie kraj nie był stanie wyprodukować desek do prasowania.
Pepo przed każdym sezonem przyjeżdżał do Lądka aż spod Brna, aby napełnić swój wóz na kolejną eskapadę. Samochód był jednak dość sfatygowany i bywało, że po wjechaniu na podwórko cały następny dzień trzeba było grzebać w mechanicznych bebechach, aby pojazd powtórnie uruchomić. Pewnej zimowej nocy Pepo zjawił się u nas znienacka. Bez świateł. Problem ze światłami zaczął się na granicy z Polską. Próby zreperowania ich w drodze nie powiodły się. Mimo to Pepo ruszył w bezksiężycową zimową noc. Powoli przesuwał się swą ciężarówką drogą krajową numer 33, oświetlając sobie drogę z szoferki latarką czołową. Światełko było coraz słabsze i kierowcy, których napotkał, musieli być przekonani, że zbliża się do nich rower, dopóki nie minęli się z wielkim cieniem, z którego wydobywał się pomruk diesla. Mimo wszystkich przeszkód interes jakoś się kręcił, przynosząc jego właścicielowi chyba więcej radości z wyjazdów niż zysków.
W pewnym momencie wizyty Pepa ustały. Nie wiedziałem dlaczego, dopóki nie spotkałem go po raz kolejny w Teplicach na festiwalu. Opowiedział mi historię swej ostatniej wyprawy. Wraz z klientami i znajomymi wybrał się do Zermatt w Szwajcarii. Po dotarciu na miejsce cała ekipa udała się w góry, zostawiając samochód na upatrzonym i często wykorzystywanym parkingu. Podczas ich kilkudniowej nieobecności samochód zapalił się i doszczętnie spłonął. Służby porządkowe, nie mogąc odnaleźć właściciela, usunęły metalowy szkielet i sprasowały w kostkę. Po aucie została tylko tłusta plama. Pepo opowiadał o tym wydarzeniu ze smutnym uśmiechem. Wyobrażam sobie, jaki był skonsternowany, kiedy wraz z klientami wrócił z gór i stanął nad wspomnianą tłustą plamą.... Był bez pieniędzy, paszportu, w rakach
i z dziabkami w ręku... A do Czech droga daleka...
W czasie wspomnianego spotkania w Teplicach Pepo oznajmił, że zmienił branżę. Zlikwidował biuro podróży i zajął się akwizycją kosmetyków, ze szczególnym uwzględnieniem szamponów. Teraz znał się na budowie włosa i wiedział, jak zapobiegać łupieżowi. Niestety, do Polski przestał zaglądać. c.d.n.