Hłasko. Listopad
Mietku, wykręciłeś mi niezły numer, Przyjacielu. Miało być w listopadzie o żydofilu Hłasce, a napisałeś o moralizatorze. Jakoś mnie nie bierze ten Hłasko moralny. No to będzie o Krystku. Jestem przekonana, że Marek Hłasko też by napisał o Krystku. Krystek umarł późnym wieczorem 14 października 2013 roku w Piszkowicach w wieku lat dwunastu. Miał piękne oczy. Jego ciało, drobniutkie, chude i boleśnie poskręcane nie poruszało się, mimo niesamowitej ekspresji oczu czystych, nieskazitelnie pięknych i rozumnych.
W czasie pośpiesznych wizyt w ZLO Piszkowice zawsze zaglądałam do Krystka i głaskałam jego delikatne, przeraźliwie chude paluszki i aksamitnie bladą buzię. Opowiadałam mu co robię, dlaczego śpieszę się, że muszę lecieć do pracy, bo robota czeka, że trzeba koniecznie napisać jeszcze jeden list do ministra, do Trójki, do Gazety. Krystek słuchał, leciutko przesuwał spojrzenie, ale pewnie mnie widział tylko jednym okiem. Boleśnie skręcone ciało nie pozwalało mu odwrócić w moją stronę głowy, a ja niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu za nisko widniałam na linii jego wzroku. Uśmiechał się tymi pięknymi oczami jak tylko słyszał mój głos. Był niekłopotliwy. Cichy. Jego Mama, przerażona kobietka z zielonogórskiej wsi położonej wśród wielkich poligonów wojskowych, zostawiła go zaraz po urodzeniu, załamana, w ciężkiej depresji, nieporadna i skrajnie biedna. Pewnie usłyszała od mądrego Pana Doktora, że nie podoła opiece nad synkiem, że tak bardzo ciężko chory, że pewnie i tak pożyje parę tygodni, to w szpitalu będzie mu lepiej i bezpieczniej. Skatowana, pełna poczucia winy odeszła do swojej wsi, gdzie utrzymywała się z biedazasiłku i zbierania grzybów w lesie. Czasami wysyłała te ususzone, pachnące grzyby w malutkiej paczuszce na adres Piszkowice 53, dla Krystiana. Paczuszkę przynosił Pan Listonosz przed Bożym Narodzeniem. Siostra Łucja zanosiła pachnące grzyby do łóżeczka Krystka i opowiadała o mamie, o świętach, jak smakują grzyby, bo przecież Krystek nie mógł ich zjeść. Nie znał smaku żadnego pożywienia, bo podawane przez cienką rurkę nie miało kontaktu z jego kubkami smakowymi. Umierał cichutko, tak jak żył. Nie mógł oddychać, coraz słabszy, coraz cichszy. Płakałam z żalu, że nie zdążyłam zobaczyć go przed śmiercią, pogłaskać po paluszkach, powiedzieć, że w tym lepszym świecie będzie mu lepiej, łatwiej i nie będzie tak bardzo bolało.
Może o mękach Marka Hłaski napiszę za miesiąc, w następnym odcinku naszej całorocznej opowieści o jego cierpieniu, marzeniach, buncie i pragniewniu pięknego życia.