Wspomnienia z zesłania (cz. 3)

Autor: 
Zbigniew Guzik

Powrót do Polski
Ale przyszedł czas, aby wyjechać stamtąd. Znów transport, wagony towarowe, kryte, ale do przewozu bydła. Trochę wyczyszczone. Z podwójnymi pryczami, piętrowe. Na środku wagonu piecyk, tak zwana koza, z kominem przez dach. W kącie wycięto otwór w podłodze, to była ubikacja. I to wszystko. Jechaliśmy tak tygodniami, bo trzeba było przepuszczać inne transporty. Czasem stawał pociąg w polu lub zrujnowanej miejscowości. Czasem udało się zdobyć trochę wody, opału lub żywności. Przydział żywności był nieregularny, ale jak był, to na przykład solone ryby. Perfidia. Przecież brakowało wody, a ludziom pić się chciało.
Tak nas wieziono przez tereny, które wyglądały jak wielka ruina, pustka, widoki przerażające. Czasem włosy lub ubrania przymarzały do ścian. Była zima, koniec lutego. Czasem było niebezpiecznie, jakieś bandy okradały transporty. Barykadowaliśmy drzwi, okna. I tak dotarliśmy do Rawy Ruskiej. Mówiło się: – Granica Polski. Czy był wstrząs? Trudno powiedzieć, bo przecież wszystkich ogarnęła apatia. Ale jednak zmieniło się na lepsze, nawet pogoda się poprawiła, słońca więcej, spokojniej. Radość zaczęła gościć częściej wśród nas. Zaczynała się wiosna.
Dojechaliśmy do Gostynina. Piękny obiekt, park, życzliwi ludzie, spokój, lekarze, opieka, dobroć. Niedługo byliśmy tam, ponieważ brat stryjeczny, Kazimierz Guzik, przyjechał po nas i zabrał swoje rodzeństwo, Krysię, Adasia oraz nas do siebie, Halinę (Andzię) i mnie.
Jakim cudem dowiedział się o nas? Trudno mi powiedzieć. Kazimierz był uciekinierem z Sybiru, trafił do I Armii i na Pradze został ranny w łokieć, który nie został dobrze wyleczony i był wciąż sztywny. Być może miał możliwości dowiedzieć się w Urzędzie Repatriacyjnym jako poszkodowany i zdemobilizowany. Sam zresztą mieszkał z rodziną niedaleko, w Rudzie Bugaj pod Aleksandrowem Łódzkim. Opisywała to swego czasu stryjenka w „Przekroju” – „Mój czwarty dom”
Tak zaczęło się poszukiwanie mojej rodziny i Haliny (Andzi). Znalazła się dość szybko, jak na tamte czasy. Było to na Ziemiach Odzyskanych, w Starej Łomnicy koło Bystrzycy Kłodzkiej. Znalazłem się w rodzinie Haraszewskich na krótko, bo wkrótce znalazła się moja rodzina. Mama z siostrą, Józią, otrzymały gospodarstwo rolne w Jodłowie, koło Międzylesia, przy czechosłowackiej granicy. Do czasu ewakuacji Niemców mieszkaliśmy razem z nimi. Matkę spotkałem w drodze, w czasie deszczu przed wsią. Poznaliśmy się natychmiast. Tak się skończyła moja tułaczka.
Nareszcie razem z rodziną! Życie zacznie toczyć się normalnie. Jak określić ten czas? Trudno określać coś, co nie było normalne. Czy chciano nas zrusyfikować? Myślę, że tak. Tylko jakoś trudno, to się udawało. Cały splot wydarzeń wskazuje, jak trudno to zrobić. Bo to i wychowanie inne, inni ludzie i inna kultura wpojona w dzieciństwie nie dały się wyplenić. Był to czas stracony, wykreślony z metryki, jak by urodził się człowiek po 10 latach. Był bowiem kwiecień 1946 roku. Według Archiwum Akt Dawnych byłem wywieziony na 6 lat i 3 miesiące. Języka ojczystego nie zatraciłem, ale dzieciństwa nie było. Więc psychicznie zostałem okaleczony. Czy złość została, a nienawiść tkwi w człowieku? Chyba nie, bo co to może zmienić. Naprawić wszystkiego się nie da. Jedynie wygładzić, zamilknąć i zaczynać nowe życie, lepsze, ładniejsze, wyczarowane przez siebie.
Profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie jednoznacznie powiedzieli, że wszyscy którzy stamtąd wrócili winni mieć specjalne renty i inne traktowanie. Niestety, ja tego nie doświadczyłem, ZUS nie widzi takiej potrzeby. Cóż, znów wchodzimy pod walec drogowy urzędów. Znów trzeba zacisnąć zęby.
Co było dalej? Szkoła podstawowa w Jodłowie do klasy czwartej włącznie. Wspominam ten okres z sentymentem. Potem Międzylesie, klasy 5, 6, 7. Co robić dalej? Na wsi nie zostanę. Tym bardziej, że namawiano, by się uczyć. A mnie nauka przychodziła łatwo.
A więc dalej, do Bystrzycy Kłodzkiej, do Szkoły Zawodowej, wydział elektryczny. Pierwszy rok przeszedł z trudnością, bo dojeżdżałem rowerem na stację w Międzylesiu, a potem pociągiem do Bystrzycy Kłodzkiej. Szkoła była piękna, gmach znakomity, a warsztaty były
w dawnej fabryce zapałek w Starej Bystrzycy. Już nie pamiętam, gdzie wtedy wpadły mi do ręki materiały ze Szkoły Morskiej w Gdyni. Napisałem, i w lipcu 1952 roku przyjechałem do Gdyni na egzamin, który zdałem całkiem dobrze. Tam zobaczyłem morze, a naukę zacząłem we wrześniu 1952 roku w Szkole Morskiej na wydziale mechanicznym. Szkoła była skoszarowana, umundurowana z wojskowym regulaminem. Było mi dobrze, nie potrzebowałem pomocy rodziny. Musiałem sobie sam radzić i radziłem.
Po pierwszym roku praktyka warsztatowa w Szkole na miejscu. Po drugim praktyka w Stoczni Remontowej w Gdyni. Po trzecim praktyka na statkach handlowych w polskiej flocie. Trafiłem z kilkoma kolegami na statek parowy płynący do Ameryki Południowej. Rejs trwał cztery miesiące. Odwiedziło się kraje egzotyczne: Brazylię, Argentynę, Urugwaj. To była prawdziwa praktyka i praca. Po czwartym roku nowy statek, nowy rejs. Dobry, ładny statek, chłodnicowiec do przewozu owoców, szybki motorowy. Nowe miasta, nowe porty na Morzu Śródziemnym, nowe wrażenia, nowi ludzie. Zawsze stykaliśmy się z życzliwością załóg, z pomocą i chęcią abyśmy zdobyli więcej wiedzy i zobaczyli jak najwięcej. Pisało się po tym sprawozdania.
W 1957 roku, po pięciu latach, ukończyłem Szkołę Morską. Potem jeszcze zakończenie szkolenia wojskowego. Baza wojskowa na Helu i Gdynia. Wyszliśmy z wojska - Marynarki Wojennej jako oficerowie. W 1957 roku ożeniłem się z nauczycielką, Krystyną, dobrą i życzliwą kobietą. I zaczęła się moja praca zawodowa, najpierw Stocznia Remontowa w Gdańsku, chociaż byłem przyjęty do Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni, ale miejsc na statkach z moją specjalnością nie było.
W grudniu 1958 roku trafiłem na statek – tankowiec – jako praktykant. I tu zaczęła się prawdziwa moja praca od najniższych stanowisk do najwyższych. W 1971 roku zostałem już kierownikiem maszyn na wszystkich możliwych mocach maszyn we flocie.
W tym czasie urodziły mi się dzieci, synowie. Starszy w 1958 i młodszy
w 1965 r. Obydwaj byli wychowywani przez żonę, która musiała sobie radzić i radziła znakomicie, łącząc pracę zawodową z pracą domową i wychowaniem dzieci. Zawsze mogłem na niej polegać. Pracowałem więc cały czas we flocie handlowej w Gdyni. Robiłem karierę, bo dom mi to umożliwiał. Pływałem na różnych statkach, starych, nowych, lepszych i gorszych. Przez 37 lat pracy oprócz Australii i Nowej Zelandii byłem na całym świecie. Widziałem wiele krajów, wielu ludzi, różne kultury i różne miasta. Pracowałem dobrze, byłem wychwalany i nagradzany, miałem uznanie u pracodawców.
W 1996 roku przeszedłem na emeryturę. Nareszcie mogę być cały czas
w domu i żyć normalnym trybem, tak jak wszyscy ludzie. Synowie mają własne domy, własne rodziny. Starszy jest lekarzem po Akademii Medycznej, pracuje w szpitalu. Młodszy po skończeniu Politechniki Gdańskiej pracuje jako przedstawiciel niemieckiej firmy na Polskę zachodnią i północną. My z żoną przez zimę mieszkamy w Gdańsku,
a w lecie na wsi, na Kaszubach. Bawimy się w ogrodników.
Czy wspominam jeszcze ten czas przeszły? Coraz mniej. Chyba warto by zatrzasnąć te przykre drzwi. Kiedyś brat stryjeczny, Kazimierz, pojechał tam, na Podole, aby zobaczyć co zostało ze wspomnień. Okazuje się, że nic. Nie został kamień na kamieniu. I co? Musiało tak być? Tak niesiony kaganek kultury na wschód musi być zniszczony. Przecież to wytwór ludzkich rąk na chwałę ludzkich możliwości. Mam atlas zamków na Podolu znanych z literatury. I co? Same ruiny. Jazłowiec, Buczacz, Okopy Świętej Trójcy, Zbaraż i inne. Aż trudno uwierzyć i bez żalu wspominać.
A kościoły, siedziby szlacheckie, parki, malarstwo, sztuka użytkowa. Ludzie! Ratunku! Przecież tyle lat żyli ludzie w zgodzie. Pamiętamy, że byli tam Rusini – Ukraińcy, Polacy, Ormianie, Żydzi, Niemcy, Rosjanie. I komu to przeszkadzało? Taki konglomerat ludzi tworzył wspaniałą kulturę. Żyli i tworzyli ludzie znani: Maria Konopnicka, Grottger, Moniuszko, Kościuszko (mówimy w ogóle o Kresach), Sobiescy, Lubomirscy, Potoccy, Buczaczcy, Jazłowieccy etc. Przecież nawet B. Chmielnicki był w polskim wojsku. J. Wiśniowiecki był dobrym żołnierzem, ale czy należy go potępiać za dławienie ognisk powstańczych kozactwa i czerni? Gdyby nie podburzano ich nie byłoby tylu problemów. Jeszcze raz można powiedzieć: to był stracony wysiłek narodu polskiego.
Czy wróciłbym w te rejony znów? Nie! Na pewno nie. Jest to zbyt bolesne przeżycie i co gorsze niebezpieczne. Tak właśnie myślę.
Gdańsk, czerwiec 2011 roku

Wydania: