Liść w lesie

Autor: 
Jan Pokrywka

„Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. A jeżeli nie ma lasu? Wtedy mądry człowiek zasadzi las”- mówił bohater detektywistycznych opowiadań G.B. Chestertona – ksiądz Brown, któremu odpowiada polskie porzekadło, że najciemniej jest pod latarnią. Mógł się o tym przekonać każdy kto oglądał zwołany przez prezesa J. Kaczyńskiego drugi w kolejności szczyt ekspercki poświęcony kwestii ochrony zdrowia. Eksperci, jak to eksperci, każdy ma swoje zdanie, a niektórzy nawet po kilka, stąd w morzu słów rozpłynęła się kropla rozsądku. Bo o tym, że tzw. służba zdrowia jest chora i sama wymaga reanimacji wie każdy, kto miał się nieszczęście z nią zetknąć. Nie chodzi nawet o organizację, ale o pieniądze, których jak zwykle w ostatnim kwartale roku zabrakło. Stąd głównym tematem szczytu była ta właśnie kwestia, a konkretnie, jak rozdystrybuować pieniądze: przez NFZ czy przez inną instytucję. Głównym, bo zdecydowana większość uczestników forum opowiadała się za państwową służbą zdrowia, czyli finansowaną z budżetu państwa. Kropla rozsądku, jak np. głos dr. K. Bukiela, że każda forma finansowania przez budżet doprowadzi do deficytu środków, nie mogła wydrążyć kamienia.
Choć nikt tego głośno nie powiedział, jedynym wyjściem z sytuacji byłyby środki budżetowe w nieograniczonej wysokości, a to z oczywistych powodów jest po prostu niemożliwe. Obecny, chory system, jest kontynuacją reformy premiera Buzka z tą różnicą, że wtedy były Kasy Chorych a teraz jest NFZ. Jak zwał tak zwał, ale propagandowo chodziło o to, aby pieniądze szły za pacjentem. No i idą, tyle, że w takiej odległości, że jakikolwiek kontakt między nimi przestał być możliwy.
Najlepszy systemem byłby ten, w którym pacjent sam bezpośrednio płacił lekarzowi jak zleceniodawca zleceniobiorcy, co oczywiście jest niemożliwe z wielu powodów, ale głównym jest ten, że większość ludzi na to nie stać. Banał ten podkreślało większość utytułowanych luminarzy zgromadzonych na sali nie zauważając słonia w menażerii. Bo skoro ludzi na to nie stać, to należałoby zapytać: dlaczego? A szerzej: dlaczego ludzie są biedni? Odpowiedź można by poszukać na kolejnym „szczycie” poświęconym ekonomii, tyle, że taki odbył się wcześniej i także nie dał jednoznacznej odpowiedzi. Wtedy dużo mówiono o bezrobociu jako jednej z głównych przyczyn – jak to się teraz modnie mówi – wykluczenia społecznego, jednak rzecz w tym, że nie wszyscy bezrobotni są biedni, zaś wielu pracujących żyje na granicy ubóstwa. Praca sama w sobie nie jest żadną odpowiedzią, co najwyżej takim gusłem, którym się wymachuje w razie potrzeby.

Tylko demokracja
Za to nasza, kłodzka młoda demokracja dostała jakby zadyszki. Pan Burmistrz zniechęcał do pójścia na wyznaczone na koniec miesiąca referendum, które dotyczy jego odwołania, choć dwa lata temu, gdy był wybierany – wprost przeciwnie – zachęcał do urn. Nie byłoby o co kopii kruszyć, gdyż nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, gdyby nie inny aspekt sprawy.
Do tego aby takie referendum było ważne potrzebna jest frekwencja minimum 30% uprawnionych do głosowania, a żeby odwołanie było skuteczne, większość uczestników musiałaby oddać głos za odwołaniem. Tak mówi ustawa i na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się w porządku. Niestety, na drugi już nie. Żeby zostać prezydentem, burmistrzem, wójtem wystarczy większość oddanych głosów. W pierwszej turze minimum wynosi połowa + 1, a w drugiej zwykła większość głosów tych, którzy do wyborów poszli. Nie ma tu żadnego limitu, np. 30%, aby wybory były w ogóle ważne. Nie ma więc znaczenia ile pójdzie, czy będzie to 10, 20, mniej czy więcej procent uprawnionych, wystarczy, że pójdzie ktokolwiek i to wystarczy. Oznacza to, że odwołanie jest o wiele trudniejsze niż wybranie, już choćby dlatego, że lista uprawnionych jest zawyżona (wiele osób wyjechało z kraju za chlebem i choć są zameldowani, faktycznie ich nie ma). Dlatego należałoby zmienić ordynację wyborczą w ten sposób, aby do odwołania burmistrza wystarczyło np. 30% z liczby tych, którzy wzięli udział w wyborach. Byłoby to sprawiedliwsze i bardziej demokratyczne.
A tak w ogóle, to demokracja jest fajna. Weźmy takie wybory, czy referenda. Do ich przeprowadzenia potrzebne są komisje, a te zwykle składają się z 8 członków, otrzymujących dniówkę od 130 do 170 zł w zależności od funkcji w komisji. Kwota dla jednych może być duża, dla innych mała, ale fakt faktem, że jakieś pieniądze to są. Przy 20 komisjach w mieście mielibyśmy 160 członków. Z kolei gdyby referenda odbywały się co miesiąc, rocznie w komisjach znalazłoby pracę łącznie 1920 osób, co oznacza, że w ciągu 8 lat wszyscy dorośli mieszkańcy Kłodzka zasiedliby w komisji. Ale co tam komisje. Gdyby wprowadzić kwartalną rotacyjność radnych przy jednorazowej kadencyjności bez możliwości powtórnego wyboru, to po ściśle określonym czasie wszyscy mieszkańcy byliby radnymi. Wpłynęłoby to nie tylko na poprawę ich sytuacji socjalnej, ale zmniejszyłoby statystykę bezrobotnych zwiększając jednocześnie PKB. I to tylko dzięki samej demokracji, bez żadnej produkcji czy usług. Bez żadnej pracy! Czyż demokracja nie jest wspaniała?

Lewiatan
Tymczasem najlepiej z bezrobociem radzi sobie państwo. Jak obliczyła Fundacja Republikańska publikując na swojej stronie internetowej Mapę Wydatków Państwa, zatrudnienie w administracji państwowej w ciągu ostatnich lat rządów Platformy Obywatelskiej wzrosło o ok. 20 tys. osób.
Największy wzrost zatrudnienia – o 3450 osób nastąpił – jakże by inaczej - w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Na drugim i trzeci miejscu uplasowały się: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji (traktowane łącznie, bo do niedawna były połączone) – 3111 osób oraz Ministerstwo Transportu – 1522 osób.
Pociągnęło to za sobą wzrost wydatków na ten cel o ok. 10,5 mld zł,
a przecież nie uwzględniono wydatków administracji terenowej. Ale trzymając się tylko wyliczenia, że na administrację centralną każdy podatnik płaci 1034 zł, warto zastanowić się, czy średnio taka kwota nie wystarczyłaby na opłacenie prywatnego leczenia? A gdyby do tego dodać to, co pod różnymi pretekstami zabiera nam co miesiąc ZUS, podatki pośrednie w tym VAT i akcyza oraz różne inne daniny, to okazałoby się, że tak naprawdę społeczeństwo byłoby samowystarczalne. W samym tylko 2011 r. wydatki sektora publicznego wyniosły 665 mld zł, co oznacza, że na głowę statystycznego obywatela Polski przypadło 17500 zł.
Wszystko to jednak kosztuje i rząd musi skądś to finansować. Ponieważ jednak państwo samo z siebie nie wytwarza bogactwa, a jedynie ściąga pieniądze z obywateli, to oni zapłacą za wszystko. Jak zauważył dwa i pół wieku temu David Hume „Podobnie jak niedostatek nadmiernie wygórowane podatki, powodując zniechęcenie, niszczą przemysł. Uważny a bezstronny ustawodawca nie przekroczy punktu, w którym kończą się korzyści, a zaczyna się krzywda. Jednakże, jako że przeciwne postępowanie jest znacznie szerzej rozpowszechnione, należy obawiać się, że w całej Europie podatki pomnożone będą do takiego stopnia,
w którym całkowicie zmiażdżą wszelką sztukę i przemysł (...)”. I tego liścia ukrytego w lesie tak władza jak i PiS-owska opozycja zdają się nie dostrzegać.

Wydania: