Zwycięskie porażki

Autor: 
Jan Pokrywka

No proszę, i jak tu nie wierzyć, że będzie dobrze, skoro już jest lepiej. Właśnie nasze drużyny piłkarskie znudziły się osiąganiem zwycięskich remisów i rozpoczęły serię zwycięskich porażek. Malkontentom, których u nas nie brakuje, to nie wystarcza i bredzą coś o zwycięskich zwycięstwach, ale, jak wiadomo, jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził, więc skoro nie ma co się lubi, trzeba lubić co się ma.
A mamy po olimpiadzie 10 medali do kupy, mniej więcej tyle samo co na kilku ostatnich imprezach tego typu, a co można by określić jako stabilizację. Stabilizacja formy, czy to nie to o co w sporcie chodzi? Jasne, że o to, ale co więcej, jest to nasz sukces finansowy, gdyż stabilizacja kosztowała nas dodatkowo 130 mln zł, co w przeliczeniu daje 13 mln złotych za medal. Tyle bowiem kosztował specjalny program Londyn 2012, którym objęto kilkuset tzw. sportowców. Malkontentom to się nie podoba, mówią, że bez tego programu i tak byśmy tyle samo medali przywieźli, ale nie biorą oni pod uwagę, że bez tego, wielu działaczy i wysłużonych sportowców nie miałoby za co zwiedzać świat, wypić i zakąsić, tym bardziej, że dla wielu to już ostatnia taka okazja. Zresztą, ministerka od sportu – J. Mucha zapowiedziała kolejne programy z naszych kieszeni finansowane, więc już nic jak tylko czekać aż będzie lepiej. Co prawda ten sielankowy obraz psują nieco osiągnięcia sportowców amerykańskich, którzy zdobyli w Londynie najwięcej medali, mimo iż w USA nie ma nie tylko ministerstwa sportu i innych tego typu urzędów, ale nie ma nawet państwowych dotacji, no ale wiadomo, Ameryka leży po drugiej stronie świata, a więc wszystko tam postawione jest jakby na głowie, przynajmniej z naszego punktu widzenia. I nie będą nas uczyć Amerykany, jak zwyciężać przegrywając mamy!
Czy do „zwycięskiej porażki” dojdzie także w Rumunii – okaże się już we wrześniu, kiedy to rozstrzygnie się, czy referendum w sprawie odwołania prezydenta państwa było ważne, a ściślej – jaka była liczba uprawnionych do głosowania i jaki procent z nich wziął w nim udział. Z konfliktu prezydenta – Traiana Basescu z premierem Victorem Pontą powinno coś wyniknąć, choć w polityce różnie bywa. Sprawa jest o tyle ważna, że polskie media głównego nurtu pomijają istotę konfliktu skupiając się na drugorzędnych szczegółach. Od kilkunastu miesięcy Rumunią wstrząsają protesty społeczne jako skutek wprowadzenia drakońskiego planu oszczędnościowego narzuconego przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Protesty doprowadziły do upadku kilku kolejnych rządów aż do 10 maja, gdy premierem został Victor Ponta. Pierwszym jego działaniem była zmiana ordynacji wyborczej na jednomandatowe okręgi wyborcze w pierwszej turze, czyli tzw. First-Past-The-Post. Ordynacja taka obowiązuje m.in. w Kanadzie. Wielkiej Brytanii czy USA i jakoś się tam sprawdza, ale nie tu. „Cały cywilizowany świat” zawrzał z oburzenia i na głowę Ponty posypały się gromy. Nikt co prawda nie poruszał istoty sprawy, bo merytoryczna dyskusja nad ordynacją w sytuacji, gdy taka sama obowiązuje w czołowych państwach świata, nie była możliwa, zastosowano więc ataki okrążające, że np. Ponta splagiatował pracę doktorską i łamie demokrację. W rezultacie rumuński Sąd Konstytucyjny na wniosek prezydenta Basescu ustawę wyborczą zanegował. Na uwagę zasługuje fakt, że kilka lat temu kandydując w wyborach Basescu obiecywał w programie właśnie zmianę ordynacji na jow. Co stało się od tego czasu, że zmienił zdanie (co stało się u nas, gdy przed laty Donald Tusk obiecywał to samo, a dziś już nie chce) – pozostawię w sferze domysłów. W odwecie z inicjatywy premiera Ponty wszczęto procedurę impeachmentu (odwołania prezydenta ze stanowiska), zawieszono Basescu i wyznaczono referendum nad jego odwołaniem, które odbyło się 29 lipca. Wzięło w nim udział ok. 8,5 mln osób, w tym ok. 7,5 mln (ok. 88,7%) głosowało za jego odwołaniem. Według oficjalnych danych w referendum wzięło udział ok. 46% uprawnionych, podczas gdy do jego ważności wymagana jest co najmniej połowa. Obecnie spór dotyczy kwestii, czy liczba uprawnionych nie została zawyżona o - jak twierdzi strona rządowa – nawet 2 miliony osób. W każdym bądź razie Sąd Konstytucyjny dał czas do końca sierpnia na weryfikację list wyborczych.
Sytuację w Rumunii przysłoniła inna zwycięska porażka naszego państwa jaką jest sprawa Amber Gold. Chodzi o pewien aspekt sprawy dość konsekwentnie pomijany przez media głównego nurtu, które zdają się nie dostrzegać tego słonia w składzie porcelany. Chodzi o to, o czym na swojej konferencji prasowej powiedział szef tej spółki – Marcin Plichta, zwany obecnie Marcinem P.: gdyby pewne działania instytucji państwa nie atakowały tej i innych jego spółek, te, działałyby do dziś. Czy tak by było – pewnie się już tego nigdy nie dowiemy, za to w twierdzeniu tym jest trochę racji, a wniosek jaki się nasuwa, to ten, że nasze państwo wskutek różnych wewnętrznych rozgrywek, w znacznej części przyczyniło się do utraty pieniędzy przez część swoich obywateli. W końcu, rozpętując tę burzę nie chodziło o ich dobro, tylko o jakieś wewnętrzne rozgrywki. Argumenty jakoby Amber Gold była piramidą finansową brzmią groteskowo, ponieważ cały nasz i nie tylko system finansowy i ubezpieczeniowy przypomina piramidę. Gdy mówią o tym przedstawiciele rządu, który dopiero co wyrolował miliony przyszłych emerytów pod pretekstem reformy, nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. I na marginesie: żaden bank,
w żadnym kraju nie jest wypłacalny, gdyby jednego dnia wszyscy depozytariusze złożonych tam środków zażądali ich wypłaty. Gdyby tak się stało, banki zostałyby zamknięte a wypłaty zawieszone. Dokładnie jak w Amber Gold.
Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów, na swoim portalu zarzuca Komisji Nadzoru Finansowego, że ta zamiast skupiać się nad kontrolą działalności banków większą część energii poświęca regulacjom prawnym, jakim poddane mają zostać SKOK-i. Tymczasem SKOK-i to nie banki ani para-banki lecz spółdzielnie kredytowe – formy istniejące na całym świecie. Szewczak idzie jeszcze dalej i zauważa, że para-banki powiązane są ściśle z bankami jak pasożyt z żywicielem, np. poprzez możliwość umieszczania przez te pierwsze środków na rachunkach bankowych. Krotko mówiąc: bez banków działalność para-banków byłaby niemożliwa. Rzecz w tym, że para-banki powiązane są różnymi układami z władzą i nie chodzi tu o zatrudnienie w firmie Plichtów syna premiera Tuska, co jest raczej przypadkowym lub nie, ale odpryskiem sprawy. SKOK-i natomiast powiązań z obecnym rządem nie mają, dlatego stoją mu ością w gardle. W całej tej sprawie najbardziej smutne jest to, że w Polsce nie da się prowadzić działalności na większą skalę bez powiązań z władzą. Ci, którzy ich nie mają, albo wyjeżdżają za granicę, albo wchodzą w szarą strefę, albo idą na garnuszek państwa. Tak czy owak, ogromny potencjał narodu jest przez to marnowany.
I to jest największa „zwycięska porażka”.

Wydania: