Pozdrowienia ze Świnoujścia
Serdeczne pozdrowienia z nadmorskiej smażalni ryb „Kargulena” śle wasza Heniutka. Zasypana piaskiem po czubek głowy, siedzę przy kiwającym się stoliku w „Kargulenie” i żrą mnie niemiłosiernie komary. Czekam na zamówioną flądrę i rozpaczliwie drapię się po bąblach. Co za złośliwe bestie!!! Ponoć jak co roku miejscowe komary zostały „odkomarzone” przez władze miejskie a ta okropna inwazja to złośliwce z niemieckiej części wyspy. Na komarach nie kończą się zresztą złośliwości sąsiedzkie a raczej dopiero zaczynają. Jak taki na przykład turysta albo i mieszkaniec rdzenny Świnoujścia chciałby nie daj Boże polatać po niemieckich wydmach albo poleżeć na niemieckiej plaży, nie mówiąc o napiciu się chłodnego piwka w przygranicznym Ahlbeck czy pojeżdżeniu rowerem po ich cudnych ścieżkach rowerowych , musi uiścić opłatę klimatyczną. Dorosły 3 euro z każdy dzień, dziecko- 2 euro a psu też nie podarują. Za wyprowadzenie psa na spacer trzeba zapłacić 1 euro. Po niemieckiej części wyspy chodzą sobie patrole i proszą grzecznie o okazanie dowodu wpłaty. Jak człowiek lub pies nie okaże się kwitkiem to wręczają mandat i grzecznie proszą o natychmiastowe jego uiszczenie w kasie miasteczka. Jak człowiek jest prawie goły i niechcący zapląta się na niemiecką część plaży może mieć poważne kłopoty finansowe. A wszystko to przez cwaną uchwałę radnych miasteczka Heringsdorf, którzy wprowadzili opłaty klimatyczne na terenie całego powiatu. Zwykle wybieram się do niemieckich knajpek w przygranicznych wsiach, gdzie dają doskonałe smażone śledzie za całkiem nieduże pieniądze i do tego kufel znakomitego, pszenicznego piwka. Tym razem siedzę w świnoujskiej smażalni, oganiam się od komarów i podglądam sikających w krzakach tuż obok mnie, plażowiczów. Biedaki nie mają gdzie wysiusiać się, bo toaleta przy plaży tylko jedna a kolejka jak w niedzielę na wjeździe do Wrocławia. Po pół godzinie stania i przebierania nogami, ludziska idą w okoliczne krzaki i już im wszystko jedno czy to wypada i czy ktoś patrzy.
No to wracając do ryb smażonych, ze „świeżego połowu” jak zachęcają na kartce z bloku rysunkowego wywieszonej na budce, po dwudziestu minutach czekania wreszcie są! Trochę mnie mgli od widoku w krzakach ale skupiam uwagę na kiwającym się stole i papierowej tacce. Rybka średniej wielkości, trochę zanadto przysmażona. Pachnie ładnie. Wbijam widelec i obskubuję kawałek białego mięsa. Doooobre. Jak z dawnych, dziecięcych wakacji w Ustce. Obieram rybę z nasiąkniętej tłuszczem grubej panierki i mam flądrę jak ją Pan Bóg stworzył. Pycha. Po kilku minutach skubania chudej rybki resztki odnoszę do kosza z chmarą rozwścieczonych os pod pokrywą. Po tych ekstremalnych przeżyciach w smażalni wracam czym prędzej na plażę. Zanurzam stopy w chłodnym jak zwykle Bałtyku i rozchlapując wodę idę w kierunku niemieckiego terytorium. W końcu jesteśmy
w strefie Schengen, co tam granice!!! Staję pod tablicą informującą, że właśnie w tym miejscu zaczyna się niemiecka ziemia. Wystawiam z radością stopę na obcokrajowy piasek. Nikt do mnie nie strzela, nie woła” stój”!!! Och, jak przyjemnie. Jestem obywatel świata. Rozglądam się dumnie dokoła i spostrzegam samych golasów po niemieckiej stronie plaży. Starsi panowie wypinający opalone, nagie pośladki. Starsze panie z jaśniejącymi biustami i śladami po nożu chirurga na krągłych brzuszkach. Speszona odwracam oczy. Aż tak bardzo wyzwolona to ja nie jestem. No, jedynie tych śledzi smażonych z Heringsdorfu żal.