Upalne lato - opowiadanie (cz. 4)
Zatrzymał samochód.
- Co robisz jutro? - zapytał.
- Nie mam planów.
- Wybierzmy się rowerami do Siennej.
- Nie pracujesz?
- Nie cały dzień. No to jak?
- Zgoda. To do jutra - wysiadła z samochodu. Przed wejściem do domu odwróciła się i pomachała do niego. Nie mógł oderwać od niej oczu. W kusej błękitnej sukience wyglądała uroczo.
- Odzyskam cię - myślał gorączkowo, zacisnąwszy dłonie na kierownicy.
* * *
Dom Zofii i Józefa wkomponowany był w bujną roślinność. Był tu ogród kwiatowy, warzywniak. Na tyłach rozpościerał się duży, stary sad. Rosły w nim pyszne papierówki.
- A to co?- oburzyła się Zofia na widok wina, który Ania trzymała w ręce.
- To dla pana Józefa. Wiem, że lubi reńskie.
- Dziękuję bardzo - uśmiechnął się do niej. - Miło, że ktoś o mnie pamięta - westchnął.
- Powiedział, co wiedział - prychnęła Zofia. - W domu taki zaduch, usiądziemy sobie bączku w ogrodzie.
- Czemu ty z uporem nazywasz Anię bączkiem?- wtrącił.
- Bo pomimo, że jest już dorosła, dla mnie zawsze będzie małym bączkiem, który nie umiał usiedzieć na miejscu. Nie przeszkadza ci to? - zwróciła się do niej.
- Skąd! - zaprzeczyła rozbawiona.- Rodzice i Piotr też tak do mnie mówią.
- Kąpiel się udała? - Zofia postanowiła zacząć z grubej rury, ignorując pełne nagany, spojrzenie męża.
- Bardzo.
- No i? - nałożyła jej na talerzyk kawałek szarlotki. - Coś dozujesz te informacje. W końcu zobaczyłaś go po siedmiu latach.
- Nie wracamy do przeszłości.
- Co u Piotra? - zmieniła temat widząc, że nie wyciągnie od niej więcej informacji. Przyciśnie ją, jak przyjdzie pora.
- Jest zapracowany. Ledwo wrócił z Nowego Jorku, już poleciał do Pragi.
- Nie dziwi, że czasu nie macie na dziecko. Trudno zająć się taką rzeczą w locie - pokiwała głową. Józef o mało nie zadławił się ciastem słysząc te słowa. - Nie jedz tak łapczywie i popij - zganiła go. - To co? Nie przyjedzie tego lata?
- Najprawdopodobniej nie.
- Nie będzie ci nudno samej?
- Nie. Mam całkiem sporo zajęć. Chcę zająć się ogrodem, a i w domu zawsze coś się znajdzie do zrobienia.
- Jakby było coś cięższego, to służę pomocą - odezwał się Józef.
- Bączek może teraz liczyć na kogo innego - nie odpuszczała.
Ania roześmiała się na tę uwagę.
- Czy pani coś insynuuje?
- Ja? Ależ skąd drogie dziecko
- zrobiła niewinną minę.
* * *
Dni mijały. Prawie każdego dnia spotykała się z Marcinem. Wybierali się na piesze i rowerowe wycieczki. Złapała się na tym, że cieszy się na chwile z nim spędzone. Dobrze wiedziała, że stąpa po cienkim lodzie. Nie potrafiła jednak z tego zrezygnować. Miała wrażenie, że odżyła przy nim, że znowu jest beztroską nastolatką.
* * *
Pewnego dnia Zofia natknęła się nieopodal kościoła na panią Krystynę. Wyjątkowo wścibski babsztyl. Zofii kojarzyła się ona z dworcową barmanką. Była to kobieta dobrze po czterdziestce. Włosy farbowane na blond, zawsze miała spięte klamrą z kwiatkiem. Malowała się mocno. Ubierała krzykliwie. W stroju musiało być dużo cekinów, złotych zygzaków.
- Dobrze, że widzę sąsiadkę! - zakrzyknęła na jej widok.
- Stało się coś?
- Wie pani, że wnuczka Sockich przyjechała?
- Tak, wiem.
- Przykro mi to mówić, bo wiem, że się znacie.
- Gadaj pani i nie owijaj w bawełnę - zniecierpliwiła się.
- Miałam o niej lepsze zdanie. Dziadkowie byli porządnymi ludźmi. Ojciec, profesor prawa, a ona? Proszę, twarz aniołka, a zwykła z niej latawica. Wyszła za starego i bogatego, a do łóżka wskakuje młodemu.- Nachyliła się do niej bliżej. - Chodzi o syna pani Wandy. Byli już kiedyś parą - wyszeptała, jakby powierzała jej wielką tajemnicę.
- Czy pani się, aby nie zapomina?!
- zareagowała ostro.
- Mówię, co widzę. Widziałam ich kilka razy na rowerach, byli tacy roześmiani. Moja Klaudia zaś widziała, ich nad zalewem w Starej Morawie, świata poza sobą nie widzieli.
- Radziłabym zająć się własnymi brudami.
- Ależ - pani Krystyna wydęła usta.
- Żegnam - oddaliła się szybkim krokiem. Wiedziała jedno, musi poważnie porozmawiać z Anią.
* * *
Zaraz za Idzikowem zaczynał się Śnieżnicki Park Krajobrazowy. Wybrali się na spacer jednym ze szlaków. Szli leśną drogą. Marcin był wyjątkowo milczący, znała go dobrze, wiedziała, że chce jej coś powiedzieć. Jednocześnie czekała i bała się tej chwili.
- Może usiądziemy, o tutaj na tych kłodach? - zaproponował.
- Z chęcią. I poproszę o wodę, straszny upał.
Wyciągnął z plecaka butelkę i jej podał. - Dlaczego utrzymywałaś kontakt z moją mamą? - zapytał nagle.
- Lubiłam ją.
- A ja myślę, że powodem było to, że nie chciałaś odciąć się ode mnie definitywnie. Czuła jak serce podchodzi jej do gardła. Wbiła wzrok w czubki tenisówek. - Możesz jaśniej? - starała się zapanować nad drżeniem głosu.
- Wyjechałem, bo chciałem udowodnić tobie, twoim rodzicom, że jestem ciebie wart. Powiesz, że miałem możliwości w klinice u profesora Karskiego. Tak, miałem, ale załatwił mi tę pracę twój tato. Wiem, że zachowałem się samolubnie, ale nie mogę cofnąć czasu. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi cholernie przykro.
- Skończmy tę rozmowę. Co było, to było - chciała wstać, ale chwycił ją za dłoń.
- Kocham cię Aniu.
- Za późno Marcin…- nie dokończyła, bo wziął ją w ramiona. Zaczęła się wyrywać, by po chwili ulec. Oddawała mu pocałunki z taką samą żarliwością. Nagle odepchnęła go gwałtownie.
- Tak nie można! - krzyknęła.
- Zaprzeczysz, że sprawia ci to przyjemność?
- Nie zaprzeczę - odparła szczerze.
- Ale ja mam męża.
- Do diabła z nim. Kochasz mnie i dobrze o tym wiesz. Wtedy, na schodach, to nie była alergia, płakałaś i to przez niego! - odezwał się ostro.
- Daj mi spokój - rozpłakała się.
- Odejdź od niego. Nic was nie łączy. Nie macie dzieci - chwycił ją za ramiona. - Nie jestem tak bogaty jak on, ale niczego ci nie zabraknie.
- Przestań - pociągnęła nosem.- Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o zasady.
- Zasady? Popatrz na mnie - zrobiła to.- Nie czujesz przy nim tego co przy mnie, prawda? Nie jest ci z nim tak dobrze, jak było ze mną.
- Przestań już!
- Los dał nam jeszcze jedną szansę. Możemy naprawić nasze błędy.
- Och Marcin - przytuliła się do niego.
- Albo zasady i związek z obowiązku, albo miłość. Sama musisz zdecydować czego chcesz - szepnął tuląc ją.
C.d.n.