Opowiadanie - DRUID

Autor: 
Piotr Smółka

Krzyki było słychać w całej puszczy. Niosły się po okolicy, raz po raz nierównomiernie rozdzierając nocna ciszę. Przeraźliwe, gardłowe wycie, piski i jęki, w których malował się niesamowity ból i rozpacz odbijały się echem, które jeszcze bardziej potęgowało ich siłę.
Kilka ognisk oświetlało otaczający teren – wielka polana, pośrodku gęstego, pradawnego lasu. Pięć olbrzymich menhirów, wysokich na trzy metry, stało obok siebie, ustawionych w kręgu – od góry kamienie te przykryte były olbrzymim, płaskim głazem, z wybitą pośrodku okrągłą dziurą. Wewnątrz kręgu, na dwóch mniejszych kamieniach umieszczono takiż blat. Kilka metrów dalej znajdował się rozłożysty, stary dąb. Jego średnica była tak olbrzymia, że bez problemu, po jednej tylko jego stronie, mieściły się, przylegając doń plecami, trzy nagie osoby. Dwie z nich szaleńczo kręciły głowami, i drąc się, rzucały korpusem, starając się oderwać od dębu. Ich ręce jednak były całkowicie unieruchomione – dłonie – a raczej miejsca, gdzie powinny się one znajdować - wyglądały jak wrośnięte w twarda korę drzewa, nogi przytwierdzone żelaznym uściskiem pnączy wyrastających spod ziemi, nie były zdolne do jakiegokolwiek ruchu. Przyciśnięty do kory, trzeci unieruchomiony mężczyzna oddychał szybko, z opadniętą głową. Nie ruszał się, nie wyrywał. Krew spływała z wielu miejsc na jego ciele – ciemne, krwawiące plamy na jego rękach I piersiach mieniły się blaskiem otaczających go niespokojnych ognisk.
Przed nim, człowiek w czerwonej szacie, z kapturem na głowie, głośno i stanowczo wymawiał rymowane słowa, układające się w czterowiersz. Wykonywał przy tym przedziwny taniec – podnosił jedną nogę, po czym pozwalał jej opaść na ziemię, aby po chwili znów podnieść druga nogę – przypominał nieco zawodnika sumo szykującego się do walki, jednakże w tamtych czasach, w VI w. w Irlandii tego sportu jeszcze nie znano. Wyrzucił dłonie do góry. Jego ręce kończyły się zakrzywionymi, poszarpanymi długimi, pazurami, ociekającymi krwią. Oczy, całe białe, bez źrenic wlepione były w ofiarę. Kapłan krzyknął rozkazującym tonem i z impetem opuścił zakrzywione palce na wymęczone ciało nieszczęśnika. Mężczyzna wydał z siebie straszliwy okrzyk bólu. Odruchowo unosząc głowę popatrzył na oprawcę. Pośród obfitego zarostu dostrzegł pożółkłe zęby wykrzywione w szaleńczym uśmiechu. Kapłan gwałtownie szarpnął rękami, odrywając kolejne płaty skóry z ciała człowieka. Spazmy bólu poderwały jego ciało, ale drzewo trzymało mocno. Zakapturzony brodacz wyciągnął ponownie ręce ku górze, trzymając lśniące, czerwone płaty skóry. Trzymał je tak przez chwilę, jakby chełpiąc się swą zdobyczą. Po chwili podrzucił je do góry, w stronę dziupli, mieszczącej się na dębie – kawałki ludzkiego mięsa poszybowały wprost do środka, wiedzione tajemniczym, mistycznym prądem…
Grupa zakapturzonych postaci w białych togach stała dookoła kamiennego kręgu, kiwając się miarowo. Nie zwracając uwagi na hałas, i odbywające się obok tortury, rytmicznie, półszeptem zawodzili mantrę. W środku, na blacie, spokojnie leżała naga, młoda kobieta. Na jej ciele, czerwone, wyrysowane krwią straceńca, linie, układały się w strofy śmiertelnego wiersza…
Kiernan siedział przyczajony na skraju lasu. Przed sobą, w odległości 200 metrów widział tańczącego człowieka
w czerwonej todze – Mathghamhain, wielki kapłan grupy Filidów.
·O Mathghamhainie od lat ludzie mówili, że się zatracił. Jego moce sięgają daleko poza magię Filidów, nieczyste siły maczają palce w jego czarach; przyzywa demony - szeptano. Bali się go.
Kiernan słyszał przeraźliwe, zachrypnięte krzyki ostatniego żyjącego nieszczęśnika, który wił się szaleńczo
w amoku. Kapłan podniósł nóż przed siebie. Krzyknął rozkazującym tonem. Natychmiast głowa ofiary odchyliła się, przyciągnięta do drzewa i znieruchomiała. Rozległ się błagalny krzyk, który umilkł z chwilą, gdy ostrze noża szybkim ruchem przecięło mu gardło...
Mathghamhain pomodlił się jeszcze chwilę przed dębem, aby po chwili, dołączając się do szeptanych przez jego towarzyszy modłów, wejść do kręgu. Położył zakrwawiony nóż na blacie, obok głowy nieprzytomnej kobiety; rękojeść noża była ozdobiona podobnymi znakami, jak blat ołtarza. Sięgnął ręką za poły togi i wyciągnął okrągły, zdobiony rycinami amulet...
Kiernan ruszył przed siebie. Za pasem miał wetkniętych kilka ostrzy, do boku przytwierdzona sakiewkę, z magicznym proszkiem, po drugiej stronie wisiał mały, zakrzywiony jak półksiężyc miecz. Poza ciemną przepaską na biodrach, przykrywającą mu genitalia, był nagi. Jego ciemna, prawie brązowa skóra doskonale pomagała mu pozostać niewidocznym w mrokach nocy. Nie chciał również, aby coś krępowało jego ruchy.
Szedł szybko, pewnie i zdecydowanie, ale spokojnie. Nagle dostrzegł trzy światełka, zmierzające w jego stronę. Pixie, złośliwe wróżki strzegące dębu. Wierzono, że ktokolwiek naruszy spokój dębu, w którym mieszkają, obarczy siebie i swą rodzinę klątwą po wsze czasy... W jego okolicach było kilku nieszczęśników, którzy odważyli się naruszyć święte drzewo; straszliwy los, jaki ich spotykał zawsze mógł służyć ku przestrodze kolejnych śmiałków…
Pixie zawirowały szybko w powietrzu, wzniosły się wyżej, zatrzymały się w bezruchu, po czym… runęły na niego. Sięgnął do sakiewki, i szybkim kolistym ruchem ręką, jakby siał zboże, rozsypał proszek, mrucząc przy tym pod nosem zaklęcie. Ruszył truchtem przed siebie. W miejscu gdzie rozrzucił magiczny proszek, pojawiło się małe, zielone światło, które po chwili szybko rozbłysło, po czym jeszcze szybciej zgasło, zapadając się w sobie. Pixie, wirując w powietrzu starały się oddalić, jednak bezskutecznie – zapadły się w czarnej otchłani gasnącego światła.
Kilku Filidów odwróciło się nerwowo. Nie spodziewali się, że ktoś o zdrowych zmysłach odważy się im przeszkadzać w świętej mszy! Dwóch z nich sięgnęło po zakrzywione drewniane, zdobione laski. Uderzyli nimi z impetem w ziemię, szepcząc coś pod nosem. Kiernan zwolnił kroku, ale ciągle szedł naprzód. Stuknęli laskami jeszcze silniej, raz, potem następny – ich zaklęcia nie działały! Filidzi spojrzeli po sobie; ucichła powtarzana monotonnie modlitwa – Mathghamhain zatrzymał amulet.
Kiernan powoli zbliżył się do kręgu – Filidzi bacznie go obserwowali, ale odsuwali się, wpuszczając go do środka. Podszedł do ołtarza.
- Piękna kobieta – stwierdził – nie szkoda jej?
-Kiernan, czarny bękart, „walczący druid” – głośno zaakcentował Mathghamhain, odwracając się powoli – ludzie mówią „potężny kapłan, wielki czarownik, cudotwórca” – zaintonował szyderczo; stał teraz twarzą w twarz z Kiernanem – ja jednak zawsze twierdziłem, że jesteś tylko nędznym kuglarzem. I do tego głupim… Ledwo skończyłeś nauki, a już masz odwagę umrzeć…
- Amulet Tuatha De Danann – przerwał Kiernan, spoglądając mu w białka oczu – po to przyszedłem. I z tym wrócę.
Starzec zaśmiał się - Mówią o Tobie ulubieniec Bogów, bo zawsze sprzyja Ci szczęście. Jak to naprawdę jest, co? - popatrzył na niego głęboko - Kto pomoże Ci tym razem?
- Bogom należy pomagać, aby mogli Cię lubić… Daleko zawędrowałeś, Mathghamhain, twoje szaleństwo musi jednak się skończyć. Oddaj mi amulet…
- Filidzi powoli zawłaszczają ziemię – przerwał mu – to tylko kwestia czasu, kiedy druidzi przestaną istnieć. Niebawem będziemy nauczać w każdej prowincji… Kiedyś byliście kapłanami, ważnymi personami, elitą – i traktowaliście filidów jak gorszego, niechcianego brata… i popatrz teraz! Wasz prestiż sięgnął dna, nauki popadają w zapomnienie, ludzie wolą tą chrześcijańską sektę, niż wasze brednie o naturze i roślinach!!! Nic, co stworzyliście nie przetrwa, nikt o was nie będzie pamiętał, byliście zbyt pyszni, żeby zapisać nauki na pergaminie!!! Baliście się świętych mszy, nowej magii, nie chcieliście obrażać bogów… - zaśmiał się szyderczo - gdzie oni teraz są, ha? Gdzie wszyscy wasi Bogowie? A może… ich nie ma? Może wszystko w co wierzycie to tylko zwykła kuglarska iluzja? – Mathghamhain zrobił krok do przodu i zniżył głos - Dam Ci niepowtarzalną szansę, kuglarzu – zostań i bądź świadkiem narodzin nowej ery! Pokłoń się i ukorz! Być może wszechmocna Bogini Danu obdarzy Cię swoją łaską - oczy Kapłana nieznacznie zwężyły się…
Kiernan poczuł za sobą ruch. Błyskawicznie schylił się, i dobywając jednocześnie kindżału obrócił się. Drewniana laska śmignęła mu nad głową z cichym świstem; filid stał tuż za nim. Kucając pchnął napastnika w brzuch – nie zdołał jednak utrzymać równowagi i przechylił się do tyłu. Mathghamhain cofnął się – brać go – krzyknął gardłowym głosem. Kiernan grzmotnął plecami w kamienny blat, broń wypadła mu z ręki. Trzech filidów rzuciło się na niego, zdołał jednak sięgnąć do sakwy; niedbale rzucił odrobinę proszku przed siebie, i zamykając oczy głośno wyrecytował czterowiersz. Białe światło oślepiło swym rozbłyskiem atakujących go druidów, on tymczasem zdołał się podnieść. Chwycił kindżał i skoczył do przodu. Jego cięcia były mierzone, precyzyjne, ruchy lekkie i zwinne… Trzech filidów leżało u jego stóp. Spojrzał w stronę pozostałych. Stanęli przed Mathghamhainem, osłaniając go. Kapłan uśmiechał się. Nagle Kiernan poczuł skurcze. Całe jego ciało spięło się. Wszystkie mięśnie zbiegły się tworząc tysiące małych ognisk, które w jednym momencie eksplodowały, tworząc prawdziwy pożar. Zawył z bólu, zastygając w bezruchu. Jego ręce i szyję oplotły twarde pnącza, nogi wlokły się po ziemi, kiedy drzewo przyciągało go do siebie. Uderzył plecami o twardy pień. Poczuł, jak jego ręce wrastają w korę a nogi oplatane są przez pnącza. Unieruchomiony i wściekły z bezsilności, dyszał ciężko.
- Co, już Cię nie lubią? Gdzie są Twoi Bogowie - krzyknął Mathghamhain. Podszedł do Kiernana, złapał go za włosy, unosząc głowę – teraz ich poproś o pomoc, kuglarzu - uśmiechnął się pogardliwie odsłaniając zęby; na wargach miał ślinę. Kiernan zemdlał.
Ulubieniec Bogów. Nie wiedział skąd to ma, ale już dawno przekonał się, że rzeczywiście ma szczęście. W przedziwny sposób potrafi wpływać na zdarzenia, na otoczenie w taki sposób, aby sprzyjały jego celom. Gdy czegoś chciał, koncentrował się na tym mocno, i czekał na rozwój wydarzeń. Intuicyjnie wiedział, co ma robić, choć sytuacje bywały naprawdę przedziwne…
Ocknął się. Ból minął. Jak przez mgłę widział, Mathghamhaina wbijającego sztylet w pierś kobiety, przy ekstatycznym zawodzeniu filidów… Kiernan ruszył głową. Bez problemu. Spróbował ruszyć ręką. Zdziwił się, ale uścisk jakby zelżał.
Spojrzał w kierunku ołtarza. Filidzi pochylali się nad nagimi zwłokami dziewczyny; u jej głowy Mathghamhain z uniesioną głową, z rękoma wyciągniętymi ku niebu, wygłaszał swe modlitwy.
Kiernan ponowił próbę. Tym razem już bez problemu wyrwał rękę spod kory. Przypomniał sobie, że gdy zaczęły się skurcze, trzymał w niej proszek. Widocznie modły, którymi go zaklął osłabiły nieco demoniczną moc dębu. Uwolnił drugą rękę. Szarpnął pnącza i uwolnił nogi. Błyskawicznie odzyskał siły. Skoczył do przodu. Siłą przedostał się przez grupę druidów – ciął jak w transie, nie oszczędzając nikogo. Zaskoczeni Filidzi byli bezbronni.
Podbiegł do Mathghamhaina. Amulet, daj mi go. Mathghamhain zmierzył go wzrokiem - kuna, amulet i amulet!!! A weź sobie ten głupi wisiorek i się ciesz! Mam drugi taki na chacie – zerwał amulet z szyi i rzucił go w kierunku Kiernana.
- Kaśka, ubieraj się, idziemy. Dobra chłopaki, to je idę na obiad, bo zgłodniałem przez te wierszyki, jeszcze ten tuman nic tyko amulet i amulet, mam tego dosyć! To jak coś, to najwyżej później zdobędziemy tę władzę nad światem. Ok.? Ej i ostatni raz bawimy się w druidów, te ich pokichane imiona, języki se można połamać…
Jutro może w gwiezdne wojny? Te, Amuleciarz, będziesz Vaderem, a ty Kasia przebierzesz się za Leię…

Wydania: