Człowieczy los (cz. VII)
Działo się to 45 lat temu a wydaje się, że było to tak niedawno. We wrześniu rozpoczęłam naukę w Technikum Geologicznym we Wrocławiu, sądząc, że już ciekawego w pustoszejącym Kletnie się nie wydarzy. A tu nagle takie sensacyjne odkrycie i to nieopodal mojego domu. W całej Polsce stało się głośno o małej wiosce u podnóża Śnieżnika. „Rewelacyjne odkrycie”, „Najpiękniejsza w Polsce”, „Jedna z najpiękniejszych w Europie” - to tylko niektóre tytuły z ówczesnych gazet.
W domu, gdzie po naszym wyjeździe - moim do Wrocławia a Gienka na służbę w marynarce Wojennej w Ustce zrobiło się pusto - następuje nagłe ożywienie. W listach, które otrzymuję od rodziców większą część stanowią opisy rewelacji z Kletna.
Długo nie wytrzymuję i mimo, że nauki w pierwszej klasie mi nie brakuje, wybieram się do Kletna, do JASKINI.
Po powrocie do Wrocławia niekończące się rozmowy o jaskini z koleżankami i kolegami. Nagle za sprawą jaskini z cichej dziewczynki ze wsi stałam się znaczącą osobą w klasie. Coraz więcej osób odwiedzało mnie w Kletnie - poznawałam nowych ludzi - młodych naukowców, studentów - zawiązywały się nowe przyjaźnie.
Chata w Kletnie, a w niej rodzice, zaczęli żyć nowym życiem, nowymi sprawami. Z czasem chata zamieniła się w bazę pracowników naukowych i grotołazów. Tu gromadzą sprzęt, tu odpoczywają a także tu zamieszkują studenci i pracownicy naukowi wraz z rodzinami i znajomymi. I chociaż „warunki lokalowe” są bardzo skromne, to jak jeszcze po latach wspominają - nie to się liczy tylko atmosfera przyjaźni i gospodarskie „czym chata bogata”. A ojciec nagle z rolnika przeistacza się w opiekuna i zagorzałego obrońcę jaskini. Od 1967 roku do ostatniej chwili był organizatorem prac zabezpieczających jaskinię, stróżem, towarzyszem badań i eksploracji, strażnikiem przyrody i przewodnikiem. Coraz więcej czasu spędzał poza domem ale też coraz bardziej ożywione było życie towarzyskie w zagrodzie.
Prowadzenie domu, podejmowanie znamienitych gości znowu spadło głównie na barki Mamy. Ale Mama bardzo lubiła ludzi i oni to czuli. Mimo ciężkiej pracy w gospodarstwie nie narzekała na swój los, zawsze była pogodna i skora do śmiechu. Razem z ojcem tworzyli w chacie bardzo dobry klimat - kochali dzieci i dorosłych i ludzie do nich lgnęli. Bywało zwłaszcza podczas Szkół Speleologicznych, że w kuchni mieściło się nawet ponad 30 osób! Były to spotkania radosne, żywiołowe i iskrzące się wybuchami śmiechu, śpiewem jaskiniowych tekstów, wiwatem a nierzadko i tańcami.
Rumy, wina i koniaki były przywożone przez gości z Kuby, Francji, Bułgarii i Słowacji, twaróg, masło i ciasta były produkcji „Babci Sądejowej”. Uciszało się tylko wówczas, kiedy bardziej doświadczeni grotołazi zaczynali snuć opowieści o niebezpiecznych akcjach, o zwycięstwach, a też o klęskach w jaskiniach całego świata. Snuli tak swoje opowieści do późnej nocy. A spod kuchennej płyty wydobywał się zapach szczap świerkowych i mieszał się z parą ziemniaków gotowanych dla inwentarza na następny dzień.
Wówczas zmęczona już Mama przerywała tę galę - otwierała drzwi na dwór i chłodny powiew lutowego powietrza przywoływał realność w rozmarzonych umysłach gości, przypominał, że czas na spoczynek.
Ile było takich wieczorów i nocy w ciągu dwudziestu lat współpracy Sądejów z „Jaskinią” trudno zliczyć, ale na pewno kilkadziesiąt.