Człowieczy los (V)
... Była to stara, wiejska chata w stylu sudeckim. Składała się z obszernej kuchni z maleńkim, przyległym pokoikiem oddzielonej korytarzem od części gospodarczej.
Na pięterku znajdowały się 4 malutkie pokoiki i obszerny strych na siano. Główną jej zaletą było to, że znajdowała się przy głównej drodze w Kletnie oraz to, że posiadała sporo pomieszczeń gospodarczych a pokryta była w całości porządną blachą, która służy do dziś. Wnętrze chaty było dość mocno zdewastowane i splądrowane ponieważ poprzedni jej mieszkańcy - Polacy - przy braku drewna zimą, palili deskami ze strychu.
Położenie przy drodze miało jednak i minus - krajobraz widziany „z góry” był znacznie bogatszy.
Z czasem gospodarstwo i rodzina powiększyły się. W maju 1952 roku przyszłam na świat. Co prawda nie jak Gienek w chacie, ale już w szpitalu
w Lądku Zdroju. Wraz z większą ilością budynków inwentarskich zwiększała się też ilość inwentarza i obszar ziemi do uprawy. A, że położenie ze względu na ukształtowanie terenu uciążliwe, klimat ostry i ziemia uboga to i plony nie były proporcjonalne do nakładu pracy. Pracy głównie ręcznej i przy użyciu konia.
Aby utrzymać gospodarstwo ojciec podejmował się różnych prac dodatkowych. Zimą pracował przy zrywce drewna, później jako wartownik w pobliskiej kopalni uranu, a gdy ją zamknięto, dojeżdżał 6 km motorowerem do pracy
w kotłowni.
Domem, gospodarstwem i wychowywaniem dzieci podczas nieobecności ojca zajmowała się Mama. Dziewczyna z miasta, która na początku bała się podejść do krowy (a konie omijała zawsze) z czasem stała się wzorową gospodynią. Pracy nie brakowało w samym obejściu a co dopiero kiedy dochodziły prace polowe.
Po latach wspominała. że jedynym jej marzeniem wtedy była chwila odpoczynku, np. poobiednia drzemka. Niestety - w pobliżu nie było żadnej rodziny - ani babć ani dziadków czy ciotek i dlatego od najmłodszych lat dzieci były angażowane także do prac polowych. Sąsiedzi mieli to samo - byli osadnikami w pierwszym pokoleniu i także zmagali się samotnie. Aż wierzyć mi się nie chce, że jeszcze tak niedawno każdy skrawek ziemi, nawet ten, o najgorszym położeniu na stoku, był wykorzystywany. W Kletnie, w czasie mojego dzieciństwa, uprawiano ziemniaki, brukiew, owies, jęczmień a nawet pszenicę.
W obejściu hodowało się krowy, owce, trzodę, gęsi, kury, króliki i kaczki. Przy każdym domu znajdował się spory ogródek warzywny z jagodnikiem i sadkiem. Takie gospodarstwo było w pełni samowystarczalne a nadwyżki były sprzedawane. W małym Kletnie było ok. 20 takich gospodarstw.
Dzisiaj w całej wiosce nie uprawia się niczego - „nie opłaca się”, a i inwentarza można doliczyć się ok. 20 kóz i tyleż królików. Dużo jest natomiast telefonów, telewizorów, komputerów.
W czasie mojego dzieciństwa we wsi był 1 telewizor ( w ośrodku kolonijnym) i 2 telefony.
Dziwią się moje wnuki jak mogę mówić, że moje dzieciństwo było bardzo radosne i szczęśliwe. A takie właśnie było. Sprawili to kochani rodzice i brat, sielskie otoczenie, wspólna praca i zabawa. Od najmłodszych lat czuliśmy, że jesteśmy potrzebni sobie wzajem, każdy miał swoje obowiązki i czuł się ważny od dziecka. Do obowiązków dzieci należało m.in. karmienie drobiu, sprzątanie w domu i obejściu, a latem pasienie krów i pomoc w pracach polowych. Nic dziwnego chyba w tym, że w odróżnieniu od dzisiejszych dzieciaków lubiliśmy chodzić do szkoły. A do szkoły nikt nas nie dowoził jak to się teraz odbywa. Wtedy całą grupą szliśmy 3 km przez górkę do Bolesławowa. Latem to pół biedy, ale zimą nieraz było bardzo trudno - a zimy bywały surowe. Nie mogę się teraz nadziwić dlaczego „nagle” nie lubię zimy, a dokładnie - nie przepadam za nią i widzę same w niej niedogodności. A wydaje się, że to tak niedawno lubiłam zabawy na śniegu - szczególnie wojny na kule śniegowe, zjazdy na „poniemieckich” nartach i spacery w jasne, księżycowe noce.
Najbardziej to zimą lubiliśmy dni i wieczory kiedy Mama wyciągała kołowrotek i przędła wełnę. Jeśli wełna nie była wcześniej zgremplowana to skubaliśmy ją ręcznie. Mama przędła i coś nuciła, za oknem prószył śnieg a w kaflowym piecu strzelał ogień.
My z ojcem i bratem rozprawialiśmy o życiu, problemach, marzeniach i planach - byliśmy sobie bardzo bliscy. Kiedy już się nagadaliśmy, to zabieraliśmy się za czytanie, pisanie, np. dyktanda, które Mama później sprawdzała, lub słuchaniem radia. A gdy już „zmęczyło nas” siedzenie to bardzo często odrywaliśmy nawet Mamę od kołowrotka i bawiliśmy się wspólnie w „ciuciubabkę” - śmiechu i hałasu było przy tym co niemiara. Jak się okazuje, ta zabawa jest ponadczasowa, bo i moje wnuki lubią bawić się ze mną w ciuciubabkę, ale tylko w kuchni „Sądejówki”.