Wspomina Jan Miedło (cz.2)
Dobrze pamiętam dzień deportacji 10 lutego 1940 r. Do mieszkania o godz. czwartej rano wszedł Rosjanin i czterech Ukraińców. Wszyscy byli uzbrojeni. Rozpoczęli rewizję. Szukali broni. Przewracali łóżka, szafy, skrzynie. Na spakowanie się dali nam pół godziny. Mogliśmy zabrać to, co chcieliśmy. Braliśmy głównie odzież, pościel, żywność i obuwie.
Po spakowaniu się załadowaliśmy toboły na stojące na podwórzu sanie i konwojowani przez enkawudzistów dotarliśmy do Słobody Złotej, do majątku. Tam staliśmy do godz. 12. Brat, Stanisław otrzymał jeszcze zgodę, by pójść do domu po niezbędne rzeczy. W domu byli już Ukraińcy. Inwentarz żywy był jeszcze w oborze. Po powrocie brata, po południu, kazano nam cięższy bagaż przenieść na inne sanie. Ze sobą kazano nam wziąć prowiant na 24 godziny oraz trochę pościeli. Ze Słobody Złotej zawieźli nas na stację kolejową Kozowo. Tu rozmieszczono nas w wagonach towarowych. W naszym wagonie było pięć rodzin. Pamiętam, że była z nami wdowa
z trojgiem dzieci, nazwisko Mróz. W wagonie były prycze, piecyk i dziura w podłodze, jako ubikacja. Zawieźli nas do stacji Sarny. Tam przeładowano do wagonów rosyjskich, szerokotorowych. Pamiętam, że z kolonii Łubianka deportowano wtedy rodziny: Szotta, Stójko, Wereszczaka, Chmurzyńskiego, Kozłubskiego i Ukraińca Fełymy. Ze wsi Płoskwa rodziny: Ciecierskich, Szury i Żygadło (wdowiec z trójką dzieci). Te nazwiska utkwiły mi w pamięci.
W czasie naszego transportu na Syberię na większych stacjach, enkawudziści wywoływali z wagonów po parę osób po posiłek i wodę. Przez cały czas pod eskortą. Żywności swojej mieliśmy niewiele, bo kazano ją załadować na inne sanie i później załadowano do innego wagonu. W czasie transportu ludzie chorowali i umierali. Do chorych przychodził felczer. W naszym wagonie nikt nie zmarł. Dokąd nas wiozą nikt nie wiedział. Rosjanie też nie chcieli mówić. Wreszcie na większej stacji kazano nam wyładować się. Był to Krasnojarsk. Czekaliśmy tam w barakach cztery dni. Po czterech dniach nadeszły podwody. Załadowano nas z dobytkiem na sanie i ruszyliśmy w drogę. Konie były bardzo zdyscyplinowane szły przetartymi koleinami. Ja siedziałem na krawężniku sań. Marzły mi bardzo nogi. Co jakiś czas musiałem zeskakiwać i biec za saniami, by się rozgrzać. Jechaliśmy bardzo długo. Tylko dwa razy podwożono dzieci samochodami. Jechaliśmy też po lodzie rzeką Jenisej. Miejscami wodę pokrywał już lód. Wreszcie dotarliśmy do miejscowości Władzimirsk. Rozmieszczono nas w kantorze. Siedzieliśmy pod ścianą. Jakiś czas potem przyszedł kierownik, by nas obejrzeć. Mieszkańcy też. Byli to przeważnie zesłańcy, tacy jak i my. Niektórzy byli tam od 15 lat.