Sen
To niemożliwe – krzyczałem – ale głos nie wydobywał się z mojego gardła. Słyszałem tylko jakieś dziwne dźwięki, przypominające raczej mowę ptaków, skrzeczącą, trochę śpiewną, a trochę gruchającą. Spojrzałem w dół i oniemiałem. Przecież ja się unoszę. Ja lecę, wysoko nad dachami domów, wysoko nad drzewami. W pierwszej chwili wpadłem w panikę. Jak to możliwe, że unoszę się w powietrzu. Spojrzałem na swoje ręce i przeraziłem się. Przecież ja nie mam rąk. Zamiast nich machałem skrzydłami, nie wiedząc, że robię to bez swojej woli. Gdy dotarło do mnie, że naprawdę skrzydła mnie unoszą, zamarłem w bezruchu, i nagle zacząłem spadać jak kamień. Wystraszony zacząłem znów machać rękami, czyli skrzydłami i przestałem zbliżać się do dachów. Unosiłem się znów w powietrzu i zastanawiałem, jak to się stało, że ja, człowiek z krwi i kości unoszę się w powietrzu jak ptak i co najdziwniejsze, jestem ptakiem. Jeszcze raz spojrzałem na swoje ręce, które w tej chwili były skrzydłami, mieniącymi się w słońcu barwami tęczy. Przelatując nad dachami miasta, dostrzegłem dzieci biegające po boisku szkolnym. Zniżyłem lot i w tym momencie ujrzałem wszystkie twarze zwrócone w górę, w moją stronę. Ich otwarte buzie wyrażały wielkie zdziwienie.
W pewnym momencie, gdy byłem już bardzo nisko, usłyszałem ich głosy i co mnie zaskoczyło, rozumiałem doskonale co mówią, chociaż nie powinienem tego rozumieć, gdyż byłem ptakiem.
- Patrzcie, patrzcie co za dziwny ptak! – krzyczały dzieci wskazując palcami w moją stronę.
Obniżyłem lot, żeby przyjrzeć się bliżej gromadce dzieci, gdy jedno z nich krzyknęło przerażone – to jest jakiś potwór. Przecież ma głowę ptaka, ale rysy człowieka. Krzyki ucichły i zapadła cisza. Ja też byłem przerażony. Uniosłem się natychmiast jak najszybciej, a dzieci zniknęły w budynku szkoły. Krążyłem ponad dachami, nad ulicami, później wzbiłem się jeszcze wyżej, podziwiając miasto i otaczające je ze wszystkich stron góry. Pierwsze chwile przerażenia i zdziwienia zaczęły ustępować, a na ich miejsce pojawiła się ciekawość. Doszedłem do wniosku, a właściwie do wniosku doszedł ptak, którym byłem, albo ja, który byłem w tym kolorowym ptaku, że to wcale nie jest takie złe być ptakiem. Przekonałem się, że posiadam coś, czego wcześniej nie miałem. To była nieograniczona niczym wolność. Tak mi się wydawało. Mogłem przecież unosić się wysoko i tak długo jak chcę. Mogłem usiąść na najwyższym budynku albo na drzewie i z tego miejsca obserwować życie miasta, które toczyło się poniżej. Pamiętałem, że ja, tak jak inni ludzie, zawsze marzyłem o tym, żeby być wolnym i niezależnym. A teraz miałem tę wymarzoną wolność. Byłem wolny jak ptak, którym się stałem. Gdy uświadomiłem to sobie poczułem dumę i radość. Uśmiechnąłem się do siebie, czyli uśmiechnęła się głowa ptaka z rysami człowieka, które zobaczyło jedno z dzieci biegających po boisku szkolnym. Wróciła ciekawość i pytanie, jak naprawdę wyglądam. Ponieważ w dalszym ciągu myślałem jak człowiek, postanowiłem to sprawdzić. Obniżyłem lot i wybrałem jedno z okien na ostatnim piętrze wysokiego budynku. Usiadłem na parapecie i spojrzałem w szybę, gdzie dostrzegłem swoje odbicie. Najpierw ogarnęło mnie przerażenie, tak jak jedno z dzieci na boisku, gdy dostrzegłem duże oczy szeroko osadzone w niby to twarzy, i nos, który był i nosem i dziobem, prostym, grubym i krótkim, jakie widziałem u ptaków w ogrodzie zoologicznym. Gdy przyjrzałem się swoim skrzydłom przerażenie zamieniło się w zadowolenie i prawie w dumę. Moje skrzydła były długie i bardzo kolorowe podobne do tych, które mają rajskie ptaki. Długo przyglądałem się swoim tęczowym skrzydłom i nie mogłem przypomnieć sobie czy w swoim człowieczym życiu widziałem takie kolorowe skrzydła u jakiegoś ptaka, który nie był zamknięty w klatce. Oglądając siebie w odbiciu szyby okiennej podnosiłem i opuszczałem je, stroszyłem pióra, dziobałem je, a właściwie wąchałem obracając się i mrucząc do siebie zadowolony. Nagle okno otworzyło się i zdążyłem dostrzec jakiś przedmiot zbliżający się w kierunku mojej głowy. Na szczęście będąc ptakiem miałem refleks ptaka, więc zerwałem się, nim długi kij zapewne od miotły mnie dosięgnął. Usłyszałem tylko stek przekleństw kierowanych w moją stronę. Zawisłem w powietrzu na chwilę, przyglądając się osobie, która wygrażała ręką w moją stronę, sycząc jak gad: precz zjawo, precz duchu nieczysty, precz ty paskudny ptaku. Uniosłem się więc tam gdzie jest wolność, gdzie nic mi nie zagraża. Krążyłem nad miastem już mniej zadowolony, zastanawiając się co mam zrobić z wolnością, w której się zanurzyłem, a właściwie w której krążyłem. Miałem niebo nad sobą i nieograniczoną przestrzeń wokół siebie. Gdy wznosiłem się coraz wyżej, mój wzrok sięgał daleko, aż po niekończący się horyzont. Gdy zniżyłem lot, to znów krążyłem nad miastem, obserwując ludzi spacerujących po ulicach, wychodzących z domów, i wsiadających do zaparkowanych samochodów. Zaglądałem w okna, ale już tylko z daleka. Byłem ptakiem i człowiekiem, ale po kilku godzinach przebywania w powietrzu, poczułem zmęczenie, głód i pragnienie. W tym momencie uświadomiłem sobie, że przecież ja jako ptak nie umiem znaleźć sobie pożywienia, bo nie wiem co ptaki jedzą. Przelatywałem nisko nad placem blisko ratusza, gdy dostrzegłem inne ptaki dziobiące coś, co leżało na kamiennych płytach. Zniżyłem jeszcze bardziej lot, aby dołączyć do grupy ptaków, lecz gdy tylko dotknąłem swoimi nogami czyli łapkami kamiennych płyt, rzuciło się na mnie stado gołębi dziobiąc mnie po całym ptasim ciele. Na dodatek pojawił się jakiś mężczyzna, który próbował trafić mnie kamieniem, rzucając nim w moją stronę. Odleciałem czym prędzej przerażony, głodny i spragniony. Krążąc wysoko dostrzegłem płynącą w oddali rzeką, więc w tamtym kierunku skierowałem swoje skrzydła. Gdy już usiadłem na brzegu i nachyliłem się, aby zaczerpnąć wody swoimi ustami czyli dziobem, z góry zaatakował mnie ogromny potwór, spadając na mnie jak pocisk. Tym razem wyskoczyłem w górę w ostatniej chwili, machając skrzydłami tak szybko jak tylko potrafi to chyba tylko koliber.
O mało nie straciłem tchu. Na szczęście ogromny ptak nie wcelował swoimi szponami we mnie i wpadł do wody, skąd ledwo się wygrzebywał, gdy ja byłem już wysoko, uciekając.
Znów wzniosłem się i krążyłem w przestrzeni nad miastem. Byłem ptakiem zmęczonym i człowiekiem też zmęczonym. Zobaczyłem wieżę ratusza i postanowiłem usiąść na jej szczycie i odpocząć. Gdy zbliżałem się do swojego celu zobaczyłem, że moje wypatrzone miejsce jest już zajęte. Siedział tam duży czarny ptak i swoim krakaniem oznajmiał, że lepiej tam nie siadać. Znalazłem więc miejsce we wnęce na jednej z czterech wieżyczek i tam usiadłem, zmęczony, głodny, spragniony i zły. Cóż to za wolność pomyślałem, gdy nie znajduję miejsca, gdzie mógłbym odpocząć. To jest taka wolność – pomyślałem – jak chłopa pańszczyźnianego, który mógł zmieniać miejsce zamieszkania tylko tam, gdzie wskazał mu jego Pan. Z tej kryjówki też musiałem uciekać, bo w ostatniej chwili zobaczyłem ogromne oczy kota, skradającego się po parapecie w moją stronę. Sfrunąłem niżej aż na chodnik pod ratuszem, gdzie nie było żadnych ptaków. Ale nie wiedziałem, że czyhają na mnie inne niebezpieczeństwa. Siedziałem przyklejony do muru ratusza, stając się niewidoczny, tak mi się wydawało, gdy nagle poczułem jak ktoś wyrywa mi pióra z moich rąk czyli skrzydeł. Bardzo mnie to zabolało. Wtedy dostrzegłem psa, w pysku którego tkwiły moje kolorowe tęczowe pióra. Wzbiłem się z wielkim trudem w przestrzeń, nie wiedząc w którą stronę mam lecieć. – Nie chcę już być ptakiem powiedziałem albo zaskrzeczałem, bo myślałem jak człowiek, a mówiłem głosem ptaka. Wzbijałem się wysoko, wysoko bez końca, aż straciłem z oczu miasto i drzewa i wstęgę rzeki i ogarnęła mnie senność. Przestałem machać skrzydłami i zamknąłem oczy. Straciłem poczucie czasu. Spadałem rozczarowany tym, że nie nauczyłem się korzystać z wolności. Gdy otworzyłem oczy, stwierdziłem, że nie jestem już ptakiem. Jakimś dziwnym trafem zamieniłem się w inne zwierzę. Teraz byłem psem. To znaczy myślałem jak człowiek, byłem człowiekiem ale w skórze psa. Obserwując siebie widziałem, że mam ogon, którym poruszam i nos, który wyczuwa takie zapachy, jakich nigdy nie wyczuwałem będąc człowiekiem i mam cztery nogi czyli łapy, którymi mogę poruszać. Popatrzyłem na siebie i ze zdumieniem stwierdziłem, że jestem nadal kolorowy. Moje pióra zamieniły się w skórę psa zachowując ich barwę. Leżałem na kamiennych płytach blisko ratusza, zastanawiając się dlaczego ratusz jest tym miejscem, które mnie prześladuje, i patrzyłem w górę na fruwające wokół niego gołębie. Byłem głodny, spragniony, zmęczony i co odczułem w tej samej chwili – samotny. Ponoć nie ma nic gorszego dla psa niż samotność. Dla mnie będącego niedawno w skórze ptaka, który zanurzony był w wolności, moja sytuacja psa wydawała się bardzo tragiczna. Rozglądałem się dokoła w poszukiwaniu jakiejś przyjaznej osoby, ale zamiast tego poczułem na swoim grzbiecie uderzenie. Chciałem krzyknąć ale zawarczałem tylko i ten ktoś uciekł krzycząc, że pies go zaatakował a jest na pewno wściekły. Nie wiedziałem co począć. Biegłem ulicami, kryjąc się w cieniu kamienic, aż znalazłem przyjazną dla mnie przestrzeń pośród drzew. Poznałem park, nad którym przelatywałem gdy byłem ptakiem. Teraz będąc psem usiadłem pod ławką zwijając się w kłębek stając się niewidzialny. Bałem się wyjść, mimo że głód powodował bóle mojego psiego brzucha. Byłem zagubionym, nikomu niepotrzebnym zwierzęciem, i już tęskniłem za przestrzenią, która była nade mną. Być ptakiem nie było łatwo – pomyślałem – bo też byłem samotny ale miałem przestrzeń i może jakąś perspektywę, jakiś wybór, a teraz jestem bardzo samotny i nie mam żadnej przestrzeni ani perspektywy. Gdy zobaczyłem kobietę, która najwyraźniej szła w moją stronę, zamarłem z przerażenia. - Nie bój się piesku – powiedziała łagodnym głosem – nic ci nie zrobię. Przyniosłam tylko trochę kiełbasy, bo na pewno jesteś głodny. Rozumiałem wszystko co kobieta powiedziała, bo byłem człowiekiem w skórze psa. Ale byłem nieufny. Nie ufałem ludziom, bo w swoim krótkim psim życiu czułem, że zostałem skrzywdzony przez człowieka, który mnie porzucił, gdyż w przeciwnym razie miałbym gdzie mieszkać. - Widzę, że jesteś pięknym, kolorowym pieskiem, i nie rozumiem, dlaczego jesteś tak bardzo wylękniony – usłyszałem ciepły głos kobiety, który rozmiękczył moje psie serce.
- Bardzo chętnie przyjmę cię do siebie, chociaż nie mam dobrych warunków – nadstawiałem swoje psie uszy, bo nie wierzyłem, że to co usłyszałem jest prawdą – kobieta mówiła dalej – bo jestem tak jak ty bardzo samotna.
Wyszedłem spod ławki i zjadłem położoną kiełbasę. Od razu zrobiło mi się lepiej, a gdy poczułem na swoich plecach czyli na grzbiecie, delikatne głaskanie byłem w siódmym psim niebie. Zamieszkałem u kobiety, która na pewno była doświadczoną przez swoje długie życie, a ja swoim psim instynktem wyczułem w tej osobie dobroć. Teraz zrozumiałem, że psy wyczuwają i dobroć i zło. Nie wiedziałem tylko skąd u mnie takie doświadczenie, skoro niedawno byłem ptakiem. Wiedziałem, że miarą człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt. A miarą psa? – spytałem siebie idąc obok nogi mojej dobrotliwej kobiety. I odpowiedziałem tak jak czułem w tej chwili – na pewno przywiązanie.
Od spotkania kobiety, moje życie stało się ustabilizowane. Już zapomniałem o tym, że niedawno byłem barwnym ptakiem, wolnym, niezależnym od nikogo człowiekiem w ciele ptaka. Pamiętałem tylko, że wolność, to pojęcie względne, że właściwie pełnej wolności na świecie nie ma. Dlatego ucieszyłem się z faktu, że znalazłem się u przypadkowo napotkanej kobiety, która zabrała mi wolność ale dała dach nad głową i jedzenie i poczucie, że mogę komuś być potrzebny. Dostałem od niej też imię, które bardzo mi się podobało, chociaż brzmiało trochę dziwnie. Pewnego dnia kobieta powiedziała, że uratowałem ją od depresji, więc będę nazywała się Ratownik. Tworzyliśmy nieodłączną parę. Kobieta nie domyślała się nawet, że ja jestem człowiekiem w ciele psa i że kiedyś byłem ptakiem. Chciałem jej to wytłumaczyć ale nie potrafiłem jako pies mówić, więc tylko szczekałem i skomliłem jak na prawdziwego psa przystało. Pewnego razu szliśmy przez park, ja przy nodze kobiety trzymającą smycz, którą traktowałem jak podaną mi rękę. Kobieta opowiadała mi o swoim życiu, trudnym, pogmatwanym a ja szczekałem opowiadając jej w swoim psim języku historię swojego życia, zapisaną w mojej czyli psiej pamięci. Pewnego chłodnego popołudnia, gdy pokonywaliśmy tę samą trasę idąc wzdłuż rzeki, mijając jak zwykle ludzi zainteresowanych kolorowym psem, wielki pies zaatakował nagle moją najbliższą osobę. Pies zapewne wyrwał się swojemu właścicielowi i dawał upust swojej psiej frustracji mając na szyi obrożę i przywiązaną do niej długą smycz. Kobieta krzyknęła przerażona, a we mnie odezwał się instynkt prawdziwego obrońcy. Skoczyłem do atakującego psa nie zważając na to, że jest dużo większy ode mnie i wpiłem zęby w jego gardło. Mój atak zaskoczył intruza, bo zawył jak ranne zwierzę. Po chwili jednak otrząsnął się i tym razem on chwycił mnie zębami za mój nos ciągnąc i szarpiąc na wszystkie strony. - Zostaw mnie, zostaw – krzyczałem przerażony. Nie mogłem złapać tchu, więc swoją ręką odpychałem jego pysk.
- Już dobrze, już dobrze – usłyszałem męski głos. Już po kryzysie. Saturacja wzrasta. Jest prawie dziewięćdziesiąt siedem. Otworzyłem oczy i ujrzałem na swojej twarzy wielki nos. Zacząłem ciągnąć go krzycząc – zabierzcie tę trąbę ode mnie, nie chcę być słoniem nie chcę, chcę byś psem.
- Spokojnie panie Marku – już choroba minęła. Najgorsze za nami.
Patrzyłem zdziwiony i zainteresowany tym co mam na swoim pysku, ale ja miałem twarz i na niej założone jakieś rurki, które starałem się zerwać.
- Gdzie ja jestem – spytałem głosem tak cichym, że mężczyzna, pochylił się nade mną pytając czy coś sobie przypominam. – Przecież ja byłem ptakiem, a później psem. Jak to się stało, że znalazłem się w tym miejscu? – spytałem.
- Panie Marku. Jest pan w szpitalu pod dobrą opieką. Karetka przywiozła pana z ulicy. Leżał pan na chodniku obok ratusza i prawie nie oddychał. Na pewno był pan zarażony covidem, nawet nie wiedząc o tym. Miał pan ranę szarpaną nogi. Na pewno jakiś bezpański pies pana zaatakował. Stąd taka reakcja organizmu. Był pan już na granicy życia i śmierci – dodał uśmiechając się z ulgą.
Dopiero teraz dotarła do mnie rzeczywistość, która mnie otaczała. Dopiero teraz dostrzegłem osoby w niebieskich fartuchach z maskami na twarzy.
- A ja myślałem, że byłem ptakiem, a później zabłąkanym psem.
- W stanie śmierci klinicznej wyobraźnia płata różne figle – odpowiedział mężczyzna w masce.