Marek Hłasko na wakacjach. Kulturalnych

Autor: 
Mietek Kowalcze

Autor powieści „Palcie ryż każdego dnia” wakacje spędzał w różnych częściach świata. Opowieści, legendy i przekazy pokazują, że był to styl wypoczynku typowego wagabundy i człowieka, który świadomie buduje własną legendę. A jak wyglądała, właściwie mogła wyglądać, propozycja na kanikułę nieco bardziej intelektualną, kulturalną w czasach Hłaskowych? Spróbujmy zrobić niewielką symulację na użytek tekstów tego cyklu i wybrać jeden rok z życia Marka Hłaski. Dobrze. Wybrałem rok 1954. Powody? Pierwszy – filmowy. Akurat do naszych kin zawitał „Jeździec znikąd” z Johnnym Deppem i Heleną Bonham Carter, remake dzieła kinowego, które było rozpowszechniane przed 60 laty. Tamten zdobył Oskara za, tak tak, kolorowe zdjęcia. Nowy dopiero pracuje na recenzje i ewentualne nagrody. Pierwowzór posłużył
w Polsce w roku 1954 do zaprojektowania pięknych plakatów (początek polskiej szkoły plakatu), które bez wątpliwości pokazywały, że nieco mniej będzie się sekowało utwory imperialistów. A wręcz odwrotnie, zacznie się fascynacja kinem amerykańskim, szczególnie zaś westernem czy filmami kreującymi nowe gwiazdy. Naturalnie w przypadku Marka Hłaski pójdzie to w konkretnym kierunku, czyli fascynacji Jamesem Deanem. Autor „Pierwszego kroku w chmurach” nie wybrał się zapewne ani na „Wakacje pana Hulot” Jeacquesa Tati, ani na „Rzymskie wakacje” produkcje tego samego roku, ale na „Stąd do wieczności” to już z pewnością. Oczywiście po zdobyciu koniecznych środków. Wśród filmów tego roku pojawia się też„Lili” – film z muzyką nagrodzoną Oskarem. Skomponował ją znany i ceniony w USA polski kompozytor Bronisław Kaper, późniejszy mentor Krzysztofa Komedy, a więc pośrednio i Marka Hłaski.
Powód drugi: w literaturze zaczyna się lekkie rozluźnienie, leciutka odwilż. Szczególnie w czasie wakacji 1954. Hłasko, który właśnie przekracza dwudziestkę i wie, że pisaniem będzie się zajmował, musi to odczuwać. Na razie pozostaje w nurcie późnosocrealistycznym, pracuje nad „Sonatą Marymoncką”. Jako bystry obserwator dostrzega zmiany, przygląda się nowościom, podpatruje bikiniarza i guru środowiska, czyli Leopolda Tyrmanda. Człowieka i pisarza-legendę. Po niezliczonych przejściach. W Polsce, na Litwie, w Norwegii, w więzieniach, obozie koncentracyjnym – to z okresu wojny. Bogatego w doświadczenia pisarskie, dziennikarskie, kulturalne i polityczne po jej zakończeniu. W roku 1954 autor „Życia towarzyskiego i uczuciowego” jest bez zajęcia, bo po przejęciu redakcji „Tygodnika Powszechnego” przez ekipę Jana Dobraczyńskiego za niezamieszczenie w nim nekrologu Stalina, opuszcza zespół. Jak większość dziennikarzy pisma. Zajmuje się dyskretnym propagowaniem jazzu, składa zeznania, często wzywany przez milicję, ale też podpisuje umowę na powieść współczesną, czyli na „Złego”. Tyrmand jest w środowisku ważny także ze względu na sposób bycia, ubierania się, ba, kontaktów z kobietami. Jest kimś więcej niż tylko pierwowzorem bikiniarza od kolorowych skarpetek. On potrafi narzucać styl. Także w sprawach ważniejszych. Na przykład w komentarzach politycznych, społecznych i obyczajowych. Choćby w ważnej w tamtym czasie sprawie „wyczyszczenia” Gryfic, czyli pomysłu władzy centralnej, żeby dla przykładu, dla strachu i zwykłej propagandy zlikwidować do cna układ partyjno-ubecki w całym powiecie. Hłasko chętnie to wszystko podgląda. Wypracowuje z czasem styl całkiem własny. W sposobie bycia, ubieraniu się itd. To wiemy. Dla dociekliwych na koniec propozycja – namawiam do próby przeczytania (porównawczego) fragmentu prozy Hłaski i fragmentu „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda. Wnioski? Co najmniej ciekawe. Nawet mimo wakacji, a może dzięki nim właśnie. Dla zachęty taki cytat z Tyrmanda: „losy idei i dziewic coś mają wspólnego”. Odległe od Hłaski?

Wydania: