Hłasko (II) - Hamulce na wagę życia

Autor: 
Henia Szczepanowska

Na ladzie w sklepie spożywczym stała drewniana skrzynka z marmoladą owiniętą woskowanym papierem. Sklepowa kroiła ją wielkim nożem, tym samym co smalec i masło solone a kawałki brunatno-czerwonego bloku pakowała w gruby papier. W dużej, drewnianej beczce, ściągniętej stalowymi paskami, przykrytej drewnianą pokrywą stały śledzie. Całe, razem z głowami, nie patroszone, pływały w mętnej, słonej zalewie. Puste oczy, wyżarte przez sól w głowach ryb straszyły małe dzieci ciekawie zaglądające do przepastnej beczki. Sklepowa podciągała rękaw i zdecydowanie zanurzała rękę, by złowić śliskiego śledzia. Zakupy pakowane były do nicianych siatek, które obowiązkowo trzeba było zabrać na zakupy. W wiejskim sklepie chleb był zazwyczaj raz w tygodniu, w dużej wsi nawet dwa razy. Kupowało się na zapas. Do miasta jeżdziło się od święta, chyba, że do pracy. Podstawowym pożywieniem robotnika leśnego były tuszonki i gęste , pożywne zupy
z puszek od Cioci Unrry. Kim była Ciocia Unrra? Kochane dzieci, zajrzyjcie do Wujka Googla. Dowiecie się tam bardzo ciekawych rzeczy, o których chętnie bym napisała, ale ten kawałek akurat nie o Cioci, a o trudnym życiu robotnika leśnego w górach na Ziemi Kłodzkiej.
Hotel robotniczy był domem dla wielu „przelotnych ptaków”, zaglądających zazwyczaj na kilka miesięcy do leśnego Eldorado. Zazwyczaj były to budynki po niemieckich schroniskach turystycznych, wyposażone w marny sprzęt, stare, przerdzewiałe łóżka, zapleśniałe materace. Bo można tu było dobrze zarobić, przetrwać trudne czasy, schować się na jakiś czas przed władzą lub niechcianą żoną. Rano trzeba było założyć niedosuszone spodnie, wilgotną kufajkę i koniecznie suche buty, a przynajmniej suche onuce. Wiadomo, że już końcem września w wysokich partiach gór leżał śnieg a normą były marznące deszcze i mokre zawieruchy. Jaka była jesień roku 50.? Nie wiem. Może słoneczna i ciepła i wtedy młody Hłasko mógł podziwiać przecudnej urody górskie lasy, kolorowe bajecznie, poprzetykane poranną mgłą i białą szadzią o poranku. Z jego książek wynika, że ta jesień była raczej zimna, mokra, ze wczesnym śniegiem. Jego obowiązkiem w pracy było zapinanie lin na kłodach leżących drzew, ładowanie pociętych wałków „papierówki” i opału. Świeżo ścięte drzewo jest bardzo ciężkie. Oblepione mokrą, mazistą ziemią i kamieniami jest nie lada wyzwaniem do założenia ciężkiej, raniącej dłonie stalowej liny bądź łańcucha. W zimnie, marznącym deszczu i śniegu trzeba utrzymać równowagę na skalistym, pochyłym gruncie i podsunąć linę pod ciężkie pnie. Często zdarzały się wypadki. Wciągane pnie wysuwały się z lin i przygniatały robotnika. Potłuczone ręce i nogi, poranione zużytymi linami, upadki z dużej wysokości po stoku były normą codzienną. Śmierć w lesie zdarzała się często i była równie bezsensowna co na wojnie. Piło się dużo i często. Flaszka na rozgrzewkę i na odwagę o poranku była równie często używana co gorąca herbata w termosie. Mocno zużyte samochody, naprawiane były zastępczymi częściami zamiennymi, bo porzucony przez Niemców sprzęt serwisu żadnego nie posiadał. Niemieckie Many, Mercedesy, OM-y, amerykańskie Studebackery i GMC, angielskie Bedfordy, Tornicrofty, francuskie Lafleye, a także niemieckie ciągniki Lanz-Buldogi
i Hanomagi były mocno egzotyczną marką dla ludzi ze wschodu. Często przeładowane samochody traciły hamulce przy zjeździe w dół po krętych, wąskich drogach nad urwiskami.
Początkiem lat pięćdziesiątych do lasu trafiły nowoczesne i bardzo eleganckie jak na tamte czasy Tatry. Hłasko byłby zachwycony ich zielonym lakierem, wciągarką zamontowaną na naczepie, wskaźnikami na desce rozdzielczej. Był przecież chłopcem, łasym na wszelkie zabawki i męskie bibeloty. Pewnie nosił scyzoryk w kieszeni i w chwili przerwy wycinał na pniach drzew „byłem tu, Marek”. Ale o scyzorykach i nożach następnym razem opowiem.

Wydania: