Wspomnienia z zesłania (cz. 2)

Autor: 
Zbigniew Guzik

Rodzina ojca była też z tych stron. Dziadek ze strony ojca też wyjechał do Ameryki, ale ponoć tam zginął bez żadnych wieści w jakich okolicznościach. Babcia chyba tam zmarła. Rodzina ojca, która przybyła na Podole do Jazłowca to: siostra Helena i bracia Stanisław i Władysław Guzikowie. Tam gdzie osiedliła się moja rodzina to Przedmieście, nazwa tymczasowa, tak mam w metryce urodzenia. Kto ich do tego namówił? Trudno zweryfikować. Można sądzić, że jakieś wiadomości docierały tam. Żyli tam Polacy, Ukraińcy i chyba Niemcy. Najmłodszy syn, Władysław Guzik, to mój przyszły ojciec. Były to lata, jak można sądzić, 1925-26. Ojciec miał wówczas 16-17 lat i niezbyt dobre zdrowie. Rodzice poznali się tam, na Podolu i tam pobrali. Choć ponoć to był mezalians. Dziadek, Kubit, był bogaty, a rodzina ojca biedna. Ojciec od brata, Stanisława, dostał kawałek ziemi, dziadek dołożył drugi i tak zaczęli się dorabiać. Powstał dom, uprawiano ziemię i żyli w sąsiedztwie rodzin polskich Guzików, Sikorskich, Dembowskich etc. Dziadek, Kubit, jako niespokojna dusza w 1930 roku sprzedał swoje gospodarstwo i wyjechał do Brazylii. Tam kupił plantację kawy w stanie Victoria. Trzeba jeszcze wspomnieć, że wujek Kubit Stanisław, był porucznikiem i walczył w obronie Lwowa. Czy dziadek miał świadomość zagrożeń dla Polaków w tym rejonie? Trudno powiedzieć. Ale był człowiekiem bywałym i można sądzić że tak. A więc wyjechał. Ale zostały dwie siostry, Ludwika, zamężna, mieszkająca w Jazłowcu, i moja mama, Maria. Mama była w zaawansowanej ciąży z moją starszą siostrą, Józefą. Siostra, Józefa, urodziła się w 1931 roku, a ja w 1936. Z początku koegzystencja z miejscową ludnością, Rusinami, jak się wówczas ich nazywało, była dobra, poprawna aż do czasu... Siostra, Józefa, zaczęła chodzić do szkoły koedukacyjnej, tam na miejscu w Nowosiółkach. Był rok 1938 i zaczęły się przytykania, przezywania, popychania, a czasami dochodziło i do rękoczynów ze strony dzieci Rusinów. Siostra często musiała uciekać przed nimi i wracała z płaczem. Wreszcie Rusini- Ukraińcy poczuli własną siłę. Stalin nigdy nie pogodził się z linią Curzona i nasyłał mącicieli wszelakiej maści, aby wzbudzić wśród ludności niepokoje. A że agitacje padały na podatny grunt, to ludzie pamiętali lata poprzednie od Chmielnickiego jeszcze począwszy. Chętnie wierzyli we wszystko co im wpadło w ucho. Tak więc Lachów,, treba rezaty „. Choć wielu światlejszych ludzi nie chciało tego robić. Historia wlecze się za narodem i trzeba z tego zdać sobie sprawę. Bo przecież, my Polacy, też mieliśmy w przeciągu całej historii też wiele na sumieniu. Ale to nie my, zwykli ludzie, przyznajemy się do tego. Nas polityka w ogóle nie interesowała. My chcieliśmy żyć spokojnie i uczciwie. Tak było zawsze, wystarczy trochę znać historię i kiedyś i dziś. My, Polacy, żyliśmy jak na wulkanie, straszono nas, bito, wyganiano. Ludzie nie rozumieli skąd taka zmiana, dlaczego tak źle się nas traktuje. Nie raz uciekaliśmy w pola, chowaliśmy się w zbożu i po rowach. Dzięki przyjaznym ludziom miejscowym, którzy ostrzegali nas, przeżyliśmy.
Aż do czasu w 1939 roku – na Boże Narodzenie, na drzwiach przybito nożem kartkę na naszym domu, że będziemy wyrżnięci. Oczywiście uciekliśmy z domu. Był to sygnał oczywisty, że o życie musimy walczyć. Wróciliśmy na powrót do swojego domu, ale wszystko było zrabowane i zdewastowane. Świnie, kury, pierzyny zapasy żywności znikły. Tylko resztki piór i śmieci pozostały. Tak obeszli się z nami tubylcy. Ale nie długo trwał spokój. Tyle by otrzeć łzy, przytulić się, do bliskich wyżalić. Władze rosyjskie omamiły Rusinów- Ukraińców o samostijnej Ukrainie. Decyzje zapadły. Trzeba było oczyścić ziemię z innych nacji, poza Ukraińcami.
Deportacja
Zima, początek 1940 roku. Wywieziono nas na stację kolejową w Buczaczu. Trzymano długo, bez żadnych informacji, bo pewnie nikt nie wiedział co z nami zrobić. Tak zaczął się nasz exodus na Sybir. Bydlęcymi wagonami, zamkniętymi z zewnątrz, ciężarówkami, potem odkrytymi samochodami i saniami do tajgi, do republiki Komi miejscowość Kuzjol. Warunki podróży były okropne, dobytku wzięliśmy niewiele w przeciągu 30 minut i pod rosyjskimi karabinami! Ile można było wziąć? Zaraz po przybyciu do Kuzjolu osiedlono
w barakach, a że brakło miejsc, to i w ziemiankach.
Zaraz też pędzono do roboty. Ale odpowiedniej odzieży i obuwia nie dano.
A ludzie głodni i wycieńczeni podróżą. Kak nie rabotajesz nie budziesz kuszać – tak mówili zdumionym Polakom. Pracującemu 1 kg chleba, a dzieciom 400 gram. Ojca wzięto do pracy, tak jak i innych mężczyzn. Mieli zrobić ze śniegu i lodu rampę, po której można było zsuwać kloce drzewa do rzeki, na spław. Ojciec chorowity, miał ponoć wadę serca, przeziębił się. Nie był przyzwyczajony do takich warunków, i stale był głodny i zachorował. Byliśmy razem z siostrą Józefą przy nim, jak rzęził w gorączce. Zmarł przy nas. Szok dla nas, dzieci, był zniewalający. Nie umieliśmy sobie z tym poradzić. Dopiero siostra Józefa pobiegła, aby kogoś zawiadomić o tym, żeby mamę powiadomić.
Ponieważ ojciec chorował mama musiała zastąpić ojca w pracy. Musiała koniem na saniach zwozić bale drewna na skład. Czy to praca dla kobiety? Ale aby przeżyć, trzeba było tak robić. Norma musiała być wykonana. Cóż można było zaradzić? To był przymus. Była zima. Ojca pochowano gdzieś w lesie wraz z innymi ciałami. Do dziś nie znamy miejsca pochówku. – Dawaj, dawaj. Na rabotu! Wsio dla fronta! – tym się wciąż tłumaczono. – Wsie nużny rabotać! – I matka pracowała. Zwoziła saniami drewno z lasu na skład. Pewnego razu bele zaczęły się luzować. Trzeba było mocniej zaciągnąć i zamocować. Tak niefortunnie trzymała hak, że bele rozsunęły się, łańcuch szarpnął za rękę i palec u ręki zwisał rozerwany. Kalectwo i zmiana pracy.
Z pniaków pozostałych po wycince drzew destylowano paliwo do pojazdów mechanicznych. To tak zwany skipidar (terpentyna). I tam mamę zatrudniono. Ja, niedożywiony, przeziębiony, często chorowałem. Trzy razy na zapalenie płuc. Lekarstw brak, przecież wtedy nikt nie znał penicyliny. A zresztą kto by się zajmował takim małym dzieckiem. Mama, jak przyszła z pracy, przez szparę w drzwiach zaglądała – czy jeszcze żyję, czy może nie. Jedzenia było ciągle mało. Jakieś przydziały dla pracujących były nędzne i trzeba było sobie radzić w różny sposób. W lecie coś z lasu było; jagody, grzyby, zioła, trawy. Gorzej zimą, kora z drzew, trociny to też jedli ludzie. A ci co mieli coś cenniejszego wyprzedawali. Pamiętam, jak mama obrączkę ślubną sprzedała za mleko dla mnie. Trzeba było trochę chleba odłożyć z tych przydziałów na zimę. Po prostu suszyło się na suchary, na zapas, po kawałeczku.
Sierociniec
Jakiś czas po tym unormowaniu się życia dobrzy ludzie zorganizowali sierociniec dla sierot i półsierot. Jako że byłem półsierotą, przyjęty byłem jako dochodzący. Inaczej mówiąc – tylko na dzień. Pamiętam dobrze, że kierownikiem tego sierocińca był pan Wojciechowski, a wychowawcą kobieta, nazwiska jej nie pamiętam. A szkoda. Oboje byli dobrymi Polakami i dbali o nasz status. Pewnie nie podobało się to władzom Rosji, bo pewnego razu pan Wojciechowski został zabrany pod bronią od nas i już nigdy o nim nie słyszeliśmy. Na jego miejsce przysłano Rosjanina, inwalidę wojennego, był bez jednej ręki. Lecz jako człowiek był jednak przyjazny i nie pozostawił po sobie złych wspomnień. Pamiętam, jak przyjęto sierotę rosyjskiego do naszego grona. Widocznie nie było w pobliżu rosyjskiego Domu Dziecka. Przyjęliśmy go przyjaźnie do naszego grona. Nie było żadnych różnic między nami w traktowaniu jego. Co najmniej ja nie pamiętam.
Dzięki sierocińcowi i tym ludziom pracującym z nami, wiele spraw wiązaliśmy z Polską, a to modlitwy, a to pieśni Moniuszki, a to jakieś farsy, tworzyliśmy sami życie kulturalne z tego, co dorośli pamiętali. No, ale ja wtedy byłem zbyt mały, aby wszystko spamiętać. Słuchało się później relacji, trochę się czytało, trochę zapamiętało i tak powstały te zapiski. Może ktoś jeszcze coś doda, coś zweryfikuje, coś wyprostuje. Jednak to, co pamiętam, choć szczątkowo, składa się w całość.
Nie wiem w którym to było roku, myślę, że po upomnieniu się przez Władysława Sikorskiego o Polaków wywiezionych do Rosji. Wtedy zaczęto zabierać nas z tych terenów. Wsadzono nas na statek rzeczny, kiedy wody jeszcze były wysokie po roztopach i wywieziono. Ja byłem wraz z sierocińcem przydzielony do Miczurinska, dawne Kozłowo, a mama z siostrą Józią trafiły na Kubań do sowchozu. Oczywiście nic nie wiedziałem, co się dzieje z moimi bliskimi. O tym dowiedziałem się dopiero po wojnie. W Miczurinsku mieszkaliśmy już w budynku, całość była zorganizowana tak abyśmy mieli jakąś namiastkę życia normalnego. Byli tam starsi i młodsi, ale ilu nas było w sumie nie mogę określić.
Wtedy już dochodziła do nas UNRRA. Dostaliśmy coś do ubrania się, było już trochę lepiej. Lepiej nas karmiono, ale i tak byliśmy niedożywieni. Pamiętam, że był już tam smalec, jajka w proszku, masło kakaowe. Wszystko przychodziło w dużych, metalowych pojemnikach. Tam też zacząłem się uczyć. Chodziłem do pierwszej klasy i zacząłem drugą. Całe nieszczęście polegało na tym, że nie było książek, czegoś do pisania i papieru. Pisało się na skrawkach gazet. Wtedy tam najbardziej dostępna była gazeta „Prawda”. Mało z tego okresu pamiętam, choć życie było bardziej urozmaicone. Czasem zabierano nas do pracy w mieście, do sortowania listów lub porządkowania magazynów.
Zabierano nas też do szpitala, aby pokazać okrucieństwo wojny. Faktycznie tam było wiele kalek, widziałem nawet sam tułów człowieka. Wyglądało to okropnie. Ale pomyślałem, że łatwiej było obcinać kończyny niż przeprowadzać skomplikowane operacje lub długotrwałe leczenie. Czy to miało nas wzruszyć? Nie. Nie myśmy rozpoczęli tę wojnę, nie na nas spada to odium rozpaczy. W dalszym ciągu nie miałem pojęcia, gdzie jest moja rodzina. Byli ze mną tylko dzieci brata ojca, Krystyna i Adaś oraz krewna ze strony matki, Halina Haraszewska, Andzia. Byliśmy zagubieni, wynędzniali. Ale byli z nami polscy wychowawcy. Nazwisk niestety nie pamiętam. c.d.n.

Wydania: